wtorek, 30 grudnia 2003

***

ciężko
ciemno
cierpi dusza
ciało

Ciebie proszę o modlitwę
carmelo

niedziela, 28 grudnia 2003

Codzienność

Zastanawiam się jak to było, gdy Maryja i Józef patrzyli na Dzieciątko Jezus - na swojego Boga...
Tylko życie głębokiej modlitwy... tylko ciągłe wsłuchiwanie się w cichy Głos Najwyższego... mogło dać im poczucie, świadomość, że to Niemowlę to Bóg...

Tak często spodziewamy się mistycyzmu w naszym życiu z Bogiem...
nadzwyczajnych doświadczeń...
uduchowionych rozmów co krok...
aniołów za każdym rogiem...
i unoszenia się na modlitwie...

W drodze do Betlejem, gdy nie można było znaleźć miejsca na nocleg, nie było mistycyzmu...
W żłóbku, które stało się kołyską nie było mistycyzmu...
Gdy uciekali do Egiptu...
Gdy z rozkazu Heroda ginęły dzieci...
Gdy Jezus dorastał w zaciszu domu w Nazarecie...
Gdy uczył się zawodu cieśli...
...nie było mistycyzmu...

Święta nie mogą trwać wiecznie - trzeba się brać do pracy...
... do pracy nad sobą...
...do pracy nad doktoratem...
...do tego wszystkiego, co stawia przede mną kolejny dzień...

...żyjąc życiem modlitwy...
zasłuchania w Głos Najwyższego...
by dostrzegać Boga w codzienności...
jak Święta Rodzina...

piątek, 26 grudnia 2003

Świadectwo

Dziś wspomnienie św. Szczepana - pierwszego męczennika...

"Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga" (Dz 7,56)

"Panie, nie licz im tego grzechu" (Dz 7,60)

Usłyszałam dziś takie słowa:
"Ta sama Miłość, która sprowadziła Chrystusa z nieba na ziemie... Ta sama Miłość zaprowadziła św.Szczepana z ziemi do nieba"

Za każdym razem, gdy modlę się modlitwą "Ojcze nasz", proszę by nadeszło Królestwo Boże....
Za każdym razem mówię, że wybaczam moim winowajcom...

Oby moje słowa nigdy nie były piękną gadaniną bez pokrycia !

Spotkanie z Emmanuelem

"Dziecię się nam narodziło, Syn został nam dany..." (Iz 9,5)


Już od kilku dni zatrzymywałam się nad tym Słowem...
Szczególny był ten Adwent... dawno nie było we mnie takiego oczekiwania... z całego serca dziękuję Bogu za tę łaskę...

Wigilia też była taka "wyczekana"... i choć były też smutne momenty, przykre sytuacje... to jednak cała moja rodzina starała się trwać w radosnym oczekiwaniu... modląc się za tych, którzy byli powodem tych smutków...
I nadeszła kolacja wigilijna... radosna i pełna pokoju... kolejna, w której mogliśmy wszyscy razem uczestniczyć... a przecież tyle razy spędzaliśmy ją oddzielnie...

Zawsze w takich chwilach stają mi przed oczami szpitalne Wigilie - tyle ich było... tyle razy moi Rodzice spędzali je w pociągu do Zakopanego, by rano zobaczyć się ze mną... by spędzić ze mną kilka godzin...
I ta Wigilia 10 lat temu... gdy wydawało się, że to moja ostatnia... Bóg dał mi te 10 lat... jestem Mu wdzięczna za każdy dzień... i przepraszam Go za każdą chwilę buntu z tych 10 lat...

Dzisiejszy dzień to dla mnie czas zamyślenia nad tymi latami. Wiele się w nich wydarzyło. Wydarzyły się studia, wydarzyło się bycie we wspólnocie... Był czas buntu i skupienia wyłącznie na sobie... Ostatnie lata to było ciągłe pytanie: Co dalej ? Czego chcesz ode mnie, Panie ? Jaka jest moja droga ? ... i strasznie chciałam już wiedzieć... nie stać wciąż w martwym punkcie... i przy każdej okazji pytałam... w każde Święta prosiłam - niech w tym roku coś się wydarzy, co wskaże mi drogę !

Ale tym razem tak nie było... praktycznie nie zmieniło się nic w moim położeniu... moja sytuacja jest taka sama jak przed rokiem, przed dwoma laty... może tylko ze zdrowiem jest gorzej...
A jednak tej nocy nie było we mnie tego wielkiego znaku zapytania o przyszłość...
Na Pasterce stanęłam przed Panem i zapraszałam Go do mego wnętrza... do mego serca... ubogie ono, tak często niewierne... ale tak pełne oczekiwania... i przyszedł, narodził się we mnie !
Spełniły się we mnie życzenia, które wcześniej napisałam na blogu... spotkanie z Emmanuelem umocniło we mnie pragnienie bycia dla Niego... oddania Mu się całkowicie... bez zostawiania niczego dla siebie... bez wybiegania myślą w przyszłość... bez lęku o to, co będzie za kilka lat... z błaganiem o łaskę, by być wierną Bogu do końca... bez względu na to jak miałby on wyglądać...
Wszystko stało się tak łagodnie... "w łagodnym powiewie przychodzisz do mnie..."

A później wracałam do domu z A. i niczym jeden z pastuszków mówiłam Jej o spotkaniu z Panem... I jak za wspólnotowych czasów stałyśmy w mroźną noc, dzieląc się wiarą...

I choć od rana nadchodziły tylko smutne wieści... choć serce boli mnie teraz i w kącikach oczu czają się łzy... jest we mnie wciąż radość ze Spotkania z Emmanuelem... radość pełna ufności, że On wysłucha tych wszystkich intencji, które przepełniają w tej chwili moje serce... że pochyli się z Miłością nad każdym człowiekiem, któremu w tych dniach jest bardzo ciężko...

Jezu, ufam Tobie ! 

środa, 24 grudnia 2003

Życzenia dla Ciebie

W Wigilię Świąt Bożego Narodzenia życzę Ci, by ta noc, w której na nowo pochylamy się nad Tajemnicą Wcielenia, stała się dla Ciebie szczególnym doświadczeniem ogromu Bożej Miłości... Miłości, która uniżyła się przychodząc na świat w ubóstwie Betlejem... oddając się nam całkowicie – abyśmy byli zbawieni...

Niech to doświadczenie będzie dla Ciebie umocnieniem na każdy dzień... Niech prowadzi Cię do zawierzenia Bogu swojego życia... we wszystkim – w zdrowiu i chorobie, w radości i smutku, w tym co przychodzi łatwo i w tym, co kosztuje wiele trudu....

Niech ubóstwo Betlejemskiej szopki, ogołocenie, które wybrał Bóg ze względu na człowieka, będzie dla Ciebie wezwaniem by pójść za Nim... na szczyt Karmelu... ku całkowitemu zjednoczeniu z Nim... z Emmanuelem - Bogiem z nami...

Niech spotkanie z Nowonarodzonym stanie się dla Ciebie źródłem pokoju i radości...
Niech umocni Twoją wiarę, nadzieję i miłość...

Niech ten świąteczny czas i cały nowy 2004 rok będzie dla Ciebie i Twoich bliskich czasem wzrastania w łasce. Niech każdy dzień będzie dla Was darem – darem, który będzie przybliżał Was do Boga.

Ania

poniedziałek, 22 grudnia 2003

Ostatnie dni Adwentu...

Ktoś ostatnio napisał mi, że uzmysławia sobie, że okres Adwentu to wzmożony czas działania szatana, który chce zburzyć naszą radość oczekiwania. W ostatnich dniach Adwentu bardzo mocno tego doświadczam... Z każdym dniem docierają do mnie kolejne smutne wiadomości...

Moja Ciocia kilka miesięcy temu trafiła do szpitala... Położyła się wieczorem spać zdrowa, a obudziła się sparaliżowana od pasa w dół. Diagnoza lekarzy: zapalenie rdzenia kręgowego. Długie miesiące w szpitalu... Ciocia zawsze była osobą energiczną, radosną, pełną optymizmu. Początkowo tak samo podeszła do sytuacji, w której się znalazła. Chciała jak najszybciej stanąć na nogi...
Mija już ósmy miesiąc. Poprawa jest nikła. Kilka dni temu Ciocia wróciła do domu z kolejnego szpitala.
Zamknęła się w czterech ścianach, wyłączyła telefon... nikogo nie chce widzieć, z nikim nie chce rozmawiać...
Świetnie ją rozumiem... Wiem jednak, że to do niczego dobrego nie prowadzi... mnie nie zaprowadziło...
Modlę się, by wpuściła do swego serca Boga... bo tylko On może dodać jej sił... tylko On może nadać sens cierpieniu... wiem to...

Bliskie mi osoby mówią, że utraciły sens życia... że nie chcą już żyć... że tylko śmierci pragną...
Rezygnują z życia z Bogiem, z sakramentów, z modlitwy...

Serce mnie boli, gdy słyszę te słowa... ale dobrze, że je słyszę... że mówią mi o tym, co czują...
To mnie przynagla do modlitwy... do trwania przed Panem wtedy, gdy oni już nie potrafią lub nie chcą...
Modlę się, by w nocy, która ich teraz ogarnia, dostrzegli światło Betlejemskiej Gwiazdy, która zaprowadzi ich do Chrystusa...
Tylko On może przemienić ich życie... po to przyszedł na świat...

Wy też wspomnijcie o nich w swoich modlitwach...


piątek, 19 grudnia 2003

Grzech

"Pierwszym pytaniem, które rosyjski starzec Sofroniusz (1896-1992) - sam będący uczniem świętego starca Sylwana (1866-1938) - zadał nam, kiedy wraz z dwoma moimi współbraćmi odwiedziłem jego klasztor w Anglii, brzmiało w ten sposób: "Czy były takie chwile w waszym życiu, kiedy czuliście się daleko, daleko od Boga?" Miał łzy w oczach, zdając nam to pytanie. Kiedy przytaknęliśmy, wydawało się, że poczuł ulgę. Ta mała uwertura sprawiła, że od samego początku mieliśmy poczucie głębokiej przynależności do siebie i dalej trwaliśmy w atmosferze modlitwy.

Dopiero kiedy doświadczymy, że czystość Boga nieskończenie przewyższa naszą kondycję i zaczynamy z tego powodu cierpieć, możemy Go odnaleźć w nowy sposób. Ból z powodu przepaści, która dzieli nas od Boga, jest równocześnie radością - jeżeli mamy odwagę zaakceptować i uznać naszą nieczystość. Nasza niemożność jest właściwie zdolnością do przyjęcia liczniejszych darów Bożych. Nasz grzech drąży głębię w nas, która woła i przyzywa, aby zostać napełniona głębią Boga. Głębia przyzywa głębię (Ps 42,8)."


/ Wilfried Stinissen, Imię Jezu jest w Tobie. O modlitwie nieustannej /

Spotykając Prawdę, dostrzegam ile fałszu we mnie...
Spotykając Czystość, widzę mój brud...
Spotykając Milczenie Boga, słyszę jak wiele hałasu we mnie...

Jezu, bądź mi litościw !

wtorek, 16 grudnia 2003

Magia czy życie ?

"Modlitwa bez codziennej wierności zmienia się w magię."

/ Gianfranco Ravasi /


Nie chcę poświęcać Ci tylko fragmentów mego dnia... momentów wyrwanych z "życia"...

Chcę BYĆ z Tobą...

poniedziałek, 15 grudnia 2003

Patron

Aby dojść do smakowania wszystkiego, nie chciej smakować czegoś w niczym. Aby dojść do poznania wszystkiego, nie chciej poznawać czegoś w niczym. Aby dojść do posiadania wszystkiego, nie chciej posiadać czegoś w niczym. Aby dojść co tego, by być wszystkim, nie chciej być czymś w niczym.

Aby dojść do tego, w czym nie smakujesz, powinieneś iść przez to, czego nie smakujesz. Aby dojść do tego, czego nie poznajesz, masz iść przez to, czego nie poznajesz. Aby dojść do posiadania tego, czego nie posiadasz, masz iść przez to, czego nie posiadasz. Aby dojść do tego, czym nie jesteś, masz iść przez to, czym nie jesteś.

Gdy zatrzymujesz się nad czymś, przestajesz dążyć do wszystkiego. Aby dojść całkowicie do wszystkiego, musisz zaprzeć się siebie całkowicie we wszystkim. A gdy dojdziesz do posiadania wszystkiego, masz to posiadać nie pragnąc niczego.

W takim ogołoceniu duch znajdzie swój pokój i odpocznienie. Ponieważ nie ubiega się za niczym, nic go nie będzie męczyło w drodze wzwyż i nic nie będzie pociągało w dół, albowiem będzie w samym środku swej pokory.


Wczoraj przypadało wspomnienie św. Jana od Krzyża... taka moja prywatna uroczystość :)
Ten święty zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Poznałam go już ładnych parę lat temu (chyba już minęło 13 lat). Znajomość z nim mocno wpłynęła na moje życie. I nadal na nie wpływa...

Mógł żyć sobie spokojnie w zgromadzeniu, które wybrał. On jednak czuł, że zmiany które zachodzą w regule nie idą w dobrym kierunku. Nie godził się w swoim życiu na półśrodki. Wiedział, że aby dojść do zjednoczenia z Bogiem, trzeba oddać wszystko, utracić wszystko, dać się ogołocić...
I pomimo prześladowań, pomimo uwięzienia i nacisków, pomimo nocy zmysłów i nocy ducha nie cofnął się...
Bo jego celem był szczyt... całkowite zjednoczenie z Tym, Którego ukochał...

Św. Janie od Krzyża bądź patronem mojej drogi na Górę Karmel.


sobota, 13 grudnia 2003

Pedagog

Dwa dni temu przeczytałam książkę o Stanisławie Leszczyńskiej - "Macierzyńska Miłość Życia". Kobieta ta przez ponad dwa lata pełniła funkcję położnej w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Ocaliła życie ok.3 000 dzieci... i choć większość z nich została później zamordowana lub zmarła z głodu, zimna i chorób, to jednak każde zostało ochrzczone i otoczone miłością... Kilkanaścioro przeżyło...
Stanisława Leszczyńska robiła to z narażeniem życia, bo jawnie sprzeciwiała się rozkazowi... Gdy kazano jej mordować nowonarodzone dzieci, powiedziała: "Nigdy". I nigdy nie odebrała nikomu życia.
Przeżyła obóz i później jeszcze przez wiele lat pracowała w zawodzie. Z czwórki jej dzieci trójka została lekarzami. Jej syn, Bronisław Leszczyński, napisał w tej książce:
"Gdy zapytano mnie raz, kogo uważam szczerze za największego pedagoga, odpowiedziałem, że tego, który rozszerza i pogłębia moje człowieczeństwo, który uczyni mnie lepszym i najbardziej przybliży do Boga. Takim pedagogiem była dla nas matka."

Kogo uważasz za największego pedagoga ?

piątek, 12 grudnia 2003

Nie bój się

"Nie bój się, robaczku Jakubie,
nieboraku Izraelu !
Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana -
odkupicielem twoim - Święty Izraela."
 (Iz 41,14)

Od tak dawna znam te słowa...
tyle razy je słyszałam...
tyle razy je czytałam...

wczoraj, gdy usłyszałam to Słowo na Eucharystii, popłynęły mi łzy...
dwie, może trzy...
łzy ulgi jakiejś niewyrażalnej... po trudach ostatnich dni...
łzy szczęścia... że Jesteś... że kochasz...

krótka chwilka, a tak ważna...
maleńka oaza...

dziękuję

żywe jest Słowo Boże i skuteczne...

wtorek, 9 grudnia 2003

Modlitwa

"Jest to modlitwa bardzo prosta, poprzez którą obejmujemy tych, za których chcemy się modlić, następnie serce, ze wszystkimi tymi troskami, ofiarujemy Bogu, aby On w nie wszedł z całą swoją miłością i po to, aby się nam dać. Poprzez to łagodne dążenie, które wymaga jedynie trochę uwagi, a które w swojej prostocie jest całkowitym darem z siebie złożonym Bogu, przyciągamy do siebie Tego, który pragnie ponad wszystko dać nam Siebie i wszystko objąć swoją miłością... Ta tak prosta modlitwa może być praktykowana wszędzie i zawsze. Daje duszy wielką łagodność, uspokaja wszelką niecierpliwość, wobec tej podwójnej i jedynej miłości Boga i bliźniego topi wszelką twardość"

/ Raissa Maritain /

Szukałam

Szukałam Cię
w błękitnej tafli nad głową
i w zielonej łące pod stopami
Szukałam
w śpiewie ptaków
i w szumie wiatru
I byłeś t a m

Szukałam Cię
w oczach brata
w miłości matczynej
w słowach umierającej koleżanki
I byłeś w n i c h

Szukałam Cię
w Świątyni Domu Twoim
w pięknie obrazów
i w dźwiękach organów
I byłeś

Szukałam Cię
w słowach: twoje grzechy są odpuszczone
i w bieli Opłatka

A Ty przyszedłeś
do mnie, w e m n i e
spotkałam Cię w mym sercu
zawsze t u byłeś
Jesteś

JHWH
Jestem Który Jestem

poniedziałek, 8 grudnia 2003

Nigdy nie rezygnuje

"Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę" (Rdz 3,15)

Bóg ani przez moment nie zostawił człowieka bez pomocy...

Nawet gdy motywy naszego powrotu, nawrócenia są niedoskonałe - tak jak było to w przypadku syna marnotrawnego - On zawsze czeka, wybiega nam na spotkanie i przygarnia do serca.
Bóg nigdy nie rezygnuje z człowieka.
Potrzeba tylko naszej decyzji o powrocie.


 

niedziela, 7 grudnia 2003

Prostujcie ścieżki...

Dziś w mojej parafii organistka uczyła ludzi pieśni. Oto początek:
"Gotujcie drogi Panu, prostujcie ścieżki Jego..."

Hmmm... Zaskoczyły mnie te słowa, bo przecież w Ewangelii jest wyraźnie powiedziane:"prostujcie ścieżki dla Niego".
Organistka jednak twardo utrzymywała, że tak ma napisane. I już.

Czy jednak z nami nie jest właśnie tak ?
Czy nie łatwiej nam "prostować ścieżki" Boga ?
"Narzucać" Mu własny plan co do naszego życia, prosząc jedynie o zatwierdzenie...
Przecież to łatwiejsze, bo nie wymaga naszego wysiłku...
nie trzeba machać łopatą z zakasanymi rękawami...
wystarczy po fakcie powiedzieć: "widać taka była wola Boża"... I już.

A to przecież my mamy prostować ścieżki DLA NIEGO.

sobota, 6 grudnia 2003

Modlitwy wiernych

Spontaniczna modlitwa wiernych dzieci na Roratach:

Módlmy się za Papieża... (o co ? - pyta ksiądz)... żeby był zdrowy !
Módlmy się za siostry zakonne... żeby były zdrowe !
Módlmy się za księży... żeby byli zdrowi !
Módlmy się za wszystkich ludzi... żeby byli zdrowi i długo żyli !


---
Różne są choroby - fizyczne i duchowe...

Módlmy się za wszystkich ludzi o to, by byli zdrowi - duchowo i fizycznie.

----
Dziś na Mszy św. jedno z wezwań modlitwy wiernych brzmiało mniej więcej tak:

Módlmy się za nas tutaj zgromadzonych, abyśmy tak jak stoimy dziś tutaj wokół ołtarza, mogli tak samo stanąć kiedyś razem przed tronem Boga.

Po mojej prawej stronie stała moja Mama, po lewej - Tata. Za plecami słyszałam głos Babci...

Ciebie prosimy - wysłuchaj nas, Panie. :)


czwartek, 4 grudnia 2003

Pracowitość

Mój promotor powiedział ostatnio na seminarium naukowym:
"Napisanie doktoratu to nie tyle wielkie zdolności, co raczej wielka pracowitość"

Tak sobie myślę, że to się w jakiś sposób tyczy wszystkich dziedzin życia...

Pracowitość w życiu zawodowym (nie mylić z pracoholizmem!)...
nie jako sposób dorobienia się "kasy"
ale raczej jako sumienne wykonywanie swoich obowiązków...

Pracowitość w życiu intelektualnym
nie jako sposób zabłyśnięcia w towarzystwie, "pokazania się"
ale raczej jako pragnienie rozwijania swoich możliwości, zdolności, pomnażanie talentów...

Pracowitość w życiu duchowym
nie jako dążenie do bycia lepszym od innych
ale raczej jako współpraca z łaską...

I zachowanie harmonii... modlitwa, praca, odpoczynek...


środa, 3 grudnia 2003

Książki

Kilka lat temu czytałam książkę Jacquesa i Raissy Maritain "Kontemplacja w świecie". Była dla mnie odkryciem, ukazywała inny świat, inne spojrzenie na życie, coś czego istnienie zaledwie przeczuwałam...

Wczoraj wypożyczyłam ją z biblioteki. Zaczęłam czytać już w pociągu...
Czytając ją, widzę jak wiele się we mnie przez te lata zmieniło...
Pewne rzeczy odkrywam na nowo...
Inne stanowią przypomnienie czegoś, z czym kiedyś już się spotkałam...
Są też takie fragmenty, które są potwierdzeniem tego co czuję, tego czego pragnę...
Są jakby wyjęte z mego serca, podsłuchane w duszy...
Cieszę się, że mogę ją znowu przeczytać.

---

Są książki, które stają się dla nas odkryciem...
ukazują nam inny świat,
odkrywają nowe prawdy,
dają świeże spojrzenie na życie...

Są książki, które stają się dla nas potwierdzeniem tego, co jest w nas i wokół nas...
pokazują, że idziemy dobrą ścieżką,
że są ludzie którzy myślą i czują podobnie,
że istnieje świat, w który wierzymy i do którego dążymy...

Dobrze, że są takie książki. :)


wtorek, 2 grudnia 2003

Adwent

W tym roku bardzo czekałam na Adwent...
Chyba jeszcze żadnego roku nie towarzyszyło mi takie oczekiwanie... i to już na kilka tygodni przed...
Czego tak oczekiwałam ? Czego "spodziewam" się od Adwentu ?
Chyba potrzebuję.... nawet nie "chyba"
... potrzebuję takiego czasu zatrzymania, wyciszenia przed Bogiem, trwania w oczekiwaniu wsłuchując się w Jego Głos...
Wiem, nie potrzeba do tego Adwentu, ale to że jest właśnie Adwent nadaje temu wszystkiemu liturgiczny wymiar...

W czasach "wspólnotowych" zawsze w tym okresie składaliśmy sobie życzenia, by Chrystus na nowo narodził się w nas, by każdego dnia rodził się w nas...
Ostatnio rozmawiałam z Mamą o naturze Adwentu, o jego przeżywaniu, i przyszło mi do głowy skojarzenie poniekąd związane z tymi życzeniami.

Chrystus powiedział Nikodemowi, że każdy z nas musi na nowo się narodzić (por. J 3)...
Pomyślałam, że chciałabym żeby ten czas Adwentu prowadził mnie do tego nowego narodzenia, narodzenia się na nowo w Chrystusie...
Chciałabym by był takim czasem w "łonie Boga"... jak czas gdy matka nosi pod sercem swoje dziecko...
W łonie matki dziecko jest bezpieczne, spokojne, hałasy z zewnątrz są w maksymalny sposób tłumione, dostarczany jest dziecku tlen i pokarm, tak potrzebny do prawidłowego rozwoju...
Chcę by ten czas był czasem wyciszenia, pełnego pokoju powierzenia się Rękom Boga... tam zawsze jest bezpiecznie...
Chcę wyciszyć maksymalnie hałasy z zewnątrz, rezygnując z niektórych spraw... z rzeczy które ten hałas nieraz wzbudzają...
Chcę w pełni korzystać z "Bożego tlenu", którym jest Słowo Boga... z pokarmu, którym są Sakramenty...

Chcę dobrze wykorzystać ten czas.

"Otwórz się niebo pokryte chmurami,
I Sprawiedliwy niech zejdzie z obłoków
Jak deszcz ożywczy, co zwilży pustynię
Naszego serca"

/ z hymnu Jutrzni /




niedziela, 30 listopada 2003

Przykazania

Od kilku dni wszystkie media informują o rewolucyjnych zmianach w przykazaniach kościelnych.
List Episkopatu przeczytałam, wysłuchałam dziś kazania na temat jego treści - żadnych rewolucji się nie dopatrzyłam.

To, co przede wszystkim dostrzegłam - i to nie po raz pierwszy - to sposób w jaki media potrafią z wszystkiego zrobić sensację.

Jeśli ktoś chce przeczytać list Episkopatu oto link:
List Episkopatu Polski na temat przykazań kościelnych

sobota, 29 listopada 2003

Trampolina ?

"To, co uważałem dotychczas za przeszkodę, stanie się obecnie środkiem: pokusy, roztargnienia, trudności wewnętrzne i zewnętrzne. Dotychczas to wszystko hamowało mnie i zniechęcało; obecnie posłuży mi jako trampolina wznosząca ku Bogu i oswobadzająca od stworzenia. Będę w tym widział już tylko naglące zaproszenie, abym jeszcze bardziej łączył się z moim Bogiem aktem wiary, ufności, miłości i zawierzenia. Przykre rzeczy staną się łaskami, ponieważ zmuszą mnie do wychodzenia z samego siebie, aby żyć już tylko w Bogu."

Miłość i milczenie, książka napisana przez anonimowego kartuza /


W przerwie między pisaniem doktoratu a przygotowywaniem się do wykładu wzięłam do ręki tę książkę...
Chyba nigdy nie myślałam o swoich słabościach jak o trampolinie...
Coś w tym jest...

czwartek, 27 listopada 2003

Córka marnotrawna...

"Powiedział też: «Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: "Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem". Lecz ojciec rzekł do swoich sług: "Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". I zaczęli się bawić." 

(Łk 15,11-24)


Od kilku dni pochylam się nad tekstem przypowieści o synu marnotrawnym...
Jest to jakby trochę "wymuszone", bo związane z wykładem, który mam powiedzieć za kilka dni...
ale staram się, by było to przede wszystkim z pożytkiem duchowym dla mnie... bo przecież to nie jest zwykły tekst, ale Słowo Boże...

patrzę na postać syna, na postać ojca...
patrzę na swoje życie, patrzę na Ojca...
tak łatwo mi odejść... zabrać wszystko... roztrwonić...
tak trudno mi przyznać, że zawsze, gdy sama chcę meblować swoje życie... to wszystko się rozsypuje...
a ja zostaję w bagnie własnych grzechów, słabości, pożądliwości...
tak trudno zdecydować się na powrót...
tak ciężko przyznać się przed sobą samą, przed Tobą do błędu...
a to jedyna droga, najlepsza droga !
bo Ojciec wciąż czeka, wygląda, nie może się doczekać...
wybiega na spotkanie, rzuca się na szyję, całuje...
obdarza darami, przywraca utraconą pozycję, godność...

do mnie należy decyzja:
czy zostanę w swoim bagnie...
czy wrócę do domu Ojca, przyznając się do grzechu...
Ojciec wciąż czeka, chcąc okazać mi swoją miłosierną miłość...

środa, 26 listopada 2003

...

"Ty sprawiasz, że moc w słabości się doskonali i umacniasz słabych ludzi do złożenia świadectwa wiary" 

/tekst prefacji/

wtorek, 25 listopada 2003

Zaczyn...

Czytam o małych siostrach i małych braciach Jezusa... tych opartych na duchowości Karola de Foucauld...
przenikają do różnych środowisk... do tych najuboższych...
by być jak oni
by być jednymi z nich

ubodzy i prości
żyją
w taborach cygańskich tak samo jak Cyganie
pod namiotami Sahary jak koczownicy
w celach więziennych jak więźniowie
pracują w halach fabrycznych jak inni robotnicy...
...

"Przeniknij głęboko swe środowisko, uświęcaj je przez zgodność swojego życia z życiem Jezusa, przez przyjaźń, przez miłość, przez całkowite oddanie się w służbie innym, przez życie tak z nimi wszystkim złączone, żeby aż stanowiło jedno, wtedy będziesz wśród nich jak zaczyn, który zatraca się w cieście i w ten sposób je podnosi, aby mogło urosnąć."

/ s. Magdalena, mała siostra Jezusa /


każdy z nas może być taką małą siostrą lub małym bratem Jezusa w swoim środowisku...
być takim zaczynem....

niedziela, 23 listopada 2003

Słowo

"Szacunek katolików do Pisma św. jest niezmierny i ujawnia się przede wszystkim w tym, że trzymają się z dala od niego."

/ Paul Claudel /


Słowo...
Żywe Słowo...

Pismo św.
Liturgia Słowa
Liturgia Godzin

czytam
słucham
słyszę ?
żyję ?

mnisi mawiali o "przeżuwaniu" Słowa... trwaniu w Nim... zgłębianiu... karmieniu się Słowem... przez cały dzień...
by trwało w człowieku... wnikało do krwioobiegu... i przemieniało...

uczyli się Go na pamięć...
(w języku francuskim "nauczyć się na pamięć" to "par coeur" - opanować "przez serce")

przez serce... w sercu... dla serca...

czytałam kiedyś, że św. Antoni Pustelnik tak słuchał Słowa, by żadne nie upadło na ziemię...

USŁYSZANE w piątek...

"Żądam od ciebie ofiary doskonałej i całopalnej - ofiary woli, z tą ofiarą nie może iść w porównanie żadna inna. Sam kieruję życiem twoim i wszystko tak urządzam, abyś Mi była ustawiczną ofiarą i czynić będziesz zawsze wolę Moją, a dla dopełnienia tej ofiary łączyć się będziesz ze Mną na krzyżu."

/Dzienniczek s.Faustyny /


człowiek wzdraga się przed ofiarą...
pojawia się lęk, obawa...
to jednak nie o uczucia chodzi - one zawsze będą w jakiś sposób drżeć...
to decyzja woli...
i wierność tej decyzji...

piątek, 21 listopada 2003

Zamknięcie otwierające...

"Samo osadzenie za wysokim murem czy w zastrzeżonym miejscu nie powstrzyma ducha, który może być wypełniony pragnieniami doczesnymi. Potrzeba więc równolegle, a może najpierw mówić o klauzurze serca.
[...] Klauzura serca znaczy nie dopuszczanie do siebie zwątpienia, zniechęcenia, wzburzenia uczuciowego, na utrzymaniu serca i umysłu wolnego od zaciemnienia. Znajduje swe miejsce w trwaniu w trzeźwości duchowej, by nie dać się uśpić nieprzyjaciołom duchowym. Taka trzeźwość to stan serca głęboko przebudzonego, zdyscyplinowanego, które nie da się zwieść z właściwej drogi. Jest to stan ducha, w którym człowiek jest gospodarzem u siebie, daleki od wszelkich form upojenia poza upojeniem Duchem, od namiętności, by być roztropnym i trzeźwym, jak wzywa św. Piotr (1P 4,7)
[...] Klauzura serca pozostaje ciągłym wezwaniem do nawrócenia, nawracania swych słów, myśli, pragnień, "zawracaniem" ich do Boga. Tu wszystko ma stawać się modlitwą, nawet zwykła rozmowa, jak chciałby św. Paweł, by przemawiać do siebie w psalmach i hymnach (Ef 5,19). Klauzura jest sercem zwróconym z dziękczynieniem do Oblubieńca i spijaniem słów prawdy z Jego ust."


(M.Zawada, Zaślubiny z samotnością )

Do klauzury zewnętrznej wezwani są nieliczni...
Do wewnętrznej niekoniecznie...

---

Dziś jest dzień życia konsekrowanego klauzurowego :)




czwartek, 20 listopada 2003

Dlaczego nie ?

"w całym postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was powołał, gdyż jest napisane: Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty" 

(1 P 1,15-16)


Dlaczego tak trudno nam w to uwierzyć ? Przecież Bóg jasno mówi, że tego dla nas pragnie, że tego od nas oczekuje.
On znając wszystkie nasze słabości, naszą grzeszność, powołuje nas do świętości. A my nie możemy uwierzyć, że to jest możliwe.
Przecież On jest Panem rzeczy niemożliwych. Dlaczego w to nie uwierzyć ?

"Wprowadzajcie zaś słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie"
(Jk 1,22)

środa, 19 listopada 2003

Dwa światy ?

Byłam wczoraj na uczelni. Przed zajęciami poszłam do Katedry na Eucharystię. Katedra jest od jakiegoś już czasu cała w rusztowaniach, prowadzone są pewnie jakieś prace restauracyjne... Gdy wychodziłam okazało się, że wejście główne zostało "zablokowane" ze względów bezpieczeństwa. Rozwieszono biało-czerwone taśmy... Przejścia nie ma!

---

Przypomniały mi się czytane niedawno słowa P.Evdokimova: "Spraw, Panie, aby pomiędzy Twoją świątynią a ulicą nie było nigdy parkanu, lecz otwarta brama, która pozwoli nam się porozumiewać".
Czy świat katedr, kościołów, świat sprawowanych Eucharystii i odmawianych modlitw nie jest dla mnie czasami jakby "innym światem" ? światem oderwanym zupełnie od rzeczywistości ?
Tajemnica, która staje się w Sakramencie Ołtarza jest prawdziwie "inną rzeczywistością"... nigdy nie zdołam Jej pojąć, zrozumieć... to Tajemnica Miłości... poznaje się Ją przede wszystkim sercem...
Jednakże ta Tajemnica jest skierowana właśnie do mnie... dana mi... dana nam wszystkim. Ma przemieniać nas w tej konkretnej rzeczywistości naszego życia, tu i teraz. Nie jest czymś oderwanym, odrealnionym...
To nie są dwa światy - "świat wiary" i "normalny świat"... Komunia z Chrystusem staje się we mnie i ma mnie przemieniać. Nie kończy się ona wraz z przekroczeniem drzwi świątyni... wręcz przeciwnie...

Czy po każdej Eucharystii staję się lepszym człowiekiem ? Czy Eucharystia (dziękczynienie !) jest we mnie, gdy wracam do domu, do swoich obowiązków ? Czy trwam w komunii z Nim ?

Spraw, Panie, bym nie tylko szła do Ciebie do kościoła, ale bym też z Tobą wracała do domu...




sobota, 15 listopada 2003

Proszę...

Umocnij mnie wiarą
w sens i cel
tego wszystkiego

Daj nadzieję
która oświetli następny krok
bym nie upadła

Naucz mnie miłości
która się nie cofa
i z wysokości krzyża woła: Pragnę !

Poprowadź mnie drogą zawierzenia
Jezu, ufam Tobie


czwartek, 13 listopada 2003

On i Ona i ...

"Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki" (Pnp 8,7)

Od kiedy pamiętam widywałam ich w kościele. Codziennie byli na Mszy św. Wychowali siedmioro dzieci. Mieszkali z nimi w dwóch pokojach, było bardzo biednie. Przez cale życie pomagali innym, potrzebującym. Umieli się dzielić.

On ostatnio z laseczką, przygarbiony. Zawsze uśmiechnięty, serdeczny. Każdego witał uśmiechem i słowami "Szczęść Boże".
W pierwszy czwartek miesiąca września też był na Mszy św. Następnego dnia, w dniu urodzin, poczuł się źle. Nie poszedł do kościoła. Kazał zawołać księdza. Ksiądz proboszcz przyszedł, wyspowiadał, udzielił Sakramentu Namaszczenia Chorych i Komunii św. Chwilę porozmawiali.
Później przyszły dzieci i wnuki - życzenia złożyć z okazji urodzin. Posiedzieli, porozmawiali. Dziadek wnuczka zawołał do siebie. Wnuczek ostatnio do kościoła chodzić nie chciał, buntował się. Posiedzieli chwilę, poszeptali. Dziadek wnuczka poprosił, żeby jego tajemnicę różanca w Róży przejął, żeby codziennie tę dziesiątkę odmówił. I żeby do spowiedzi poszedł. Wnuczek obiecał. Później On pobłogosławił wszystkich, pożegnał się.
Zostali sami: mąż i żona. On leżał, Ona siedziała przy nim. Rozmawiali. Później Ona wstała, poszła coś zrobić. Odeszła tylko na chwileczkę. Gdy wróciła On leżał na łóżku, na boku, twarz miał zwróconą ku obrazkowi Jezusa Miłosiernego. Nie żył.
Zapłakała... nie zdążyli się pożegnać....
Jego pogrzeb był w niedzielę, w pierwszą niedzielę miesiąca, w którą zawsze zmieniał tajemnicę różańca.... o 15.00... w godzinie Miłosierdzia... Wtedy też wnuczek przystąpił do Sakramentu Pojednania i przyjął Komunię św. I różaniec wciąż odmawia.

Ona została. Było jej smutno bez niego. Zawsze była bardziej skryta od niego, zamknięta w sobie. Pomagała wszystkim. Dla siebie nie chciała nic. Nową kurtkę, którą kupiła jej córka, oddała kuzynce ("Bo mnie to nic nie potrzeba. Starczy to, co mam."). Pożyczała pieniądze, kupowała jedzenie dla biednych sąsiadów. Zawsze taka była. Choć nie umiała się tak radośnie do wszystkich uśmiechać... jak On....
Teraz sama chodziła na Mszę św. I tęskniła.
1 listopada stała nad jego grobem. Modliła się, płakała. Prosiła: "Zabierz mnie, wyproś mi tę łaskę. Nie chcę tu być bez Ciebie". Wieczorem źle się poczuła. Zawołali księdza. Nieprzytomna trafiła do szpitala. Diagnoza: wylew. Ponad tydzień leżała w szpitalu. Nie odzyskała przytomności. Zmarła w niedzielę w nocy. We wtorek byłam na jej pogrzebie... był o 15.00... w godzinie Miłosierdzia...

I jeszcze jedno... Zawsze powtarzała dzieciom: "Pamiętajcie. Choćby było bardzo biednie... trzymajcie się razem. Nigdy się nie kłóćcie."
Po pogrzebie spotkali się w gronie rodzinnym. Wyniknął jakiś spór między dwoma braćmi. Zaczęła się kłótnia. I właśnie wtedy przyszedł SMS od trzeciego brata, który już pojechał do domu. Treść SMS-a: "Pamiętajcie. Nie kłóćcie się. Mama zawsze o to prosiła." I już było po kłótni. :)

---

wciąż są takie miłości...
nie takie w których wszystko się układa...
bo i bieda była... i problemów wiele ...
ale takie, w których związek dwojga to tak naprawdę związek trojga...
bo to byli: On i Ona i BÓG - zjednoczeni w Miłości...
tam gdzie jest taka Miłość wszystko jest możliwe....

"Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość - te trzy. Z nich zaś największa jest miłość" (1 Kor 13,13 )




wtorek, 11 listopada 2003

Lekcja pokory


Miała naście lat. Od kilku już lat była we wspólnocie. Miała swój rytm: szkoła, dom, Kościół. Było jej dobrze. Wreszcie była szczęśliwa.
Tylko lekarze mówili coś o operacji. Że jeśli się jej nie podda, to niedługo wyląduje na wózku inwalidzkim. Bała się tego, ale nie chciała już żadnych operacji. Rodzice nie chcieli jej zmuszać. Miała już tyle lat... do niej należała decyzja. A ona nie chciała.
Pewnego dnia dowiedziała się o wszystkim Siostra, liderka jej wspólnoty. Nic nie powiedziała, tylko zamyśliła się głęboko.
Jakiś czas później było czuwanie w kościele. Ona klęczała blisko ołtarza, śpiewała. W pewnym momencie podeszła do niej Siostra. Powiedziała jedno zdanie: "A czy ty pytałaś Jezusa, czy On nie chce tej operacji ?" Świat zawirował. Oczywiście, że nie pytała. Teraz też nie musiała pytać. Już wiedziała. ON chciał.
Miesiąc później była na wizycie kontrolnej w szpitalu. Oczywiście wypłynął temat operacji. Ale ona nie chciała o tym słuchać. Powiedziała: nie. Gdy wyszła z budynku szpitala, poczuła, że nie może tak odejść. Stanęła i rozpłakała się... i zawróciła.
Czekając na wezwanie na oddział, zastanawiała się dlaczego tak musi być, czemu ma służyć to doświadczenie. Doszła do wniosku, że Jezus jej tam potrzebuje, że widać ma świadczyć o swojej wierze, ma nawracać....
Gdy trafiła już na oddział, mówiła o swojej wspólnocie i swoim byciu z Jezusem, dużo czasu spędzała w szpitalnej kaplicy. Brakowało jej codziennej Eucharystii i wspólnotowych spotkań, ale radziła sobie. Przecież Jezus chciał, żeby tu była.
Później była operacja, błąd lekarzy i fatalne jego skutki. Zakażenie i wiele tygodni z gorączką. Kroplówki, zastrzyki, tabletki. Wiele nocy przestała przy łóżku, bo ból nie dawał się położyć. Później już leżała pomimo bólu, bo nie miała siły stać ani siedzieć. Bała się rozstań z Rodzicami, bo... po prostu bała się.
Nie było już modlitwy porannej i wieczornej, bo dzień zlał się z nocą. Nie było już modlitw w kaplicy. Tylko ksiądz raz w tygodniu przychodził z Komunią św. Raz, gdy pominął jej salę, płakała cały dzień... bo to już był jedyny Pokarm, który dodawał jej sił...
I był taki dzień (a może to była noc ?)... Leżała z wysoką gorączką, a światło szpitalnych jarzeniówek wwiercało się w jej mózg. Łzy płynęły po zapadniętych policzkach, a usta szeptały: "Ja już nie mogę. Jezu, ja już nie mogę. Zabierz mnie stąd, bo ja już nie wytrzymam".
A przy łóżku siedziała pielęgniarka. Trzymała ją za rękę, gładziła po włosach i szeptała do ucha: "Nie bój się. On jest przy Tobie. On Ci pomoże. Pamiętasz jak mówiłaś, że Go kochasz ? On też bardzo Cię kocha i nie zostawi Cię nigdy. Uchwyć się Jego dłoni"...

Gdy już było lepiej, gdy spadła gorączka i zakażenie zostało opanowane... zrozumiała, że to całe doświadczenie nie było po to, by przybliżyć innych do Chrystusa... Ono było po to, by ona sama się do Chrystusa zbliżyła... i po to, by zrozumiała, że cała moc świadectwa od Niego pochodzi... że nie własną siłą człowiek nawraca innych... że tylko On to może uczynić przez nas...


sobota, 8 listopada 2003

On jest

"[...] Potem miał sen, w którym przemówił do niego Chrystus: Co ci dolega ? - zapytał - Czy dobro przestało być dobrem dlatego tylko, że cierpisz ? To, co obiecałem ci na początku, jest nadal prawdą. Znalazłeś się w tarapatach, zgoda, ale poza tym nic się nie zmieniło. Nadal jestem ten sam i zawsze tym samym pozostanę."
/ R.Bolt, Misja /

W chwilach zachwycenia Bogiem,
gdy wszystko się układa,
gdy żyć się chce
gdy świat się uśmiecha
i ludzie wokół radośni
gdy modlitwa jest lekka jak babie lato i frunie prosto do nieba
gdy można się spotkać z ludźmi
myślącymi podobnie
wierzącymi podobnie
i można snuć wspomnienia
i modlić się razem
śpiewać i klaskać
a nawet tańczyć na chwałę Pana
gdy wszystko jest "ok" i "spoko"
gdy ...

wtedy można składać deklaracje
wyznawać "Jezu jesteś Panem"
mówić: "wszystko dla Ciebie"
i : "Niech się stanie Twoja wola"
można mówić, że piękna jest wiara
i że dobrze jest wierzyć
można też mówić o pięknie modlitwy spontanicznej
i radości bycia we wspólnocie...

gdy mija pierwsze zachwycenie
gdy przychodzi szara codzienność
gdy przychodzi trud
ból
samotność
niezrozumienie
gdy trzeba tracić
to co utracić trzeba
by być wolnym naprawdę
by należeć tylko do Boga
gdy nic się nie układa
i trzeba zawierzyć że tak właśnie ma być
gdy świat śmieje się
- tym razem nie do ciebie ale z ciebie
i wytyka palcami
gdy modlitwa jest jałowa jak pustynne obszary
i wydaje się że pełznie po ziemi
i do nieba jej bardzo daleko
gdy wspólnota staje się szkołą pokory
i cierpliwości
i miłości wzajemnej
gdy nie ma sił na śpiewy i tańce
gdy wszystko jest nie tak jak być miało
gdy...

wtedy trzeba uchwycić się tych słów:
"JEZU JESTEŚ PANEM"
i powtarzać w sercu: "wszystko dla Ciebie"
i szeptać do utraty tchu : "Niech się stanie Twoja wola"

I choć czasem może nie ma poczucia, że piękna jest wiara
i że dobrze jest wierzyć
i modlitwa spontaniczna jakby nie ta sama
i radość bycia we wspólnocie gdzieś przepadła...

i choćby wszystko się zmieniło
zawaliło
przepadło
choćby wszyscy odeszli
zostawili
zdradzili

i choć jest trudno
i wszystko wydaje się walić
choć boli tracenie
umieranie
to tylko droga
droga do zjednoczenia z Nim

właśnie wtedy trzeba odnaleźć w sobie oś wewnętrzną
punkt odniesienia
świadomość,
której nic nie zniszczy
nie zdusi
nie wyrwie z pamięci

że przecież Bóg jest wciąż ten sam
On wciąż jest
i wciąż kocha
i wciąż Mu zależy

ON JEST ZAWSZE TEN SAM
bo On jest Miłością
która ukochała każdego z nas z osobna
i wciąż kocha
i nigdy kochać nie przestanie

"Stat crux dum volvitur orbis"
Krzyż stoi, choć świat się obraca




środa, 5 listopada 2003

Drogowskazy

W kilku ostatnich dniach dużo myślałam o osobach, które wywarły duży wpływ na moje życie, a które już odeszły...
Stały się dla mnie w pewnym stopniu nauczycielami życia... z ich lekcji wciąż czerpię... i pewnie długo czerpać będę... pewnie już zawsze...

HELENA
Była moją katechetką.
Z racji indywidualnego nauczania przez wiele lat nauczyciele przychodzili do mnie. Tylko nikt nie uwzględnił w moim planie katechezy. Do Pierwszej Komunii Św. przystąpiłam w szpitalu. Później, jak już byłam w domu, moją edukacją religijną zajmowali się "tylko" Rodzice i Babcia. Aż do czasu, gdy dowiedziała się o mnie właśnie Helena. To ona zadeklarowała, że bez żadnego wynagrodzenia, będzie do mnie przychodzić. Może nie byłoby to aż tak zaskakujące, gdyby nie fakt, że była osobą niepełnosprawną i poruszała się z dużymi trudnościami (chodziła tylko dzięki protezom, przy pomocy kul). Tak więc raz na dwa tygodnie wspinała się na moje pierwsze piętro - bez względu na to czy wiosna, czy zima.
Uczyła mnie przez dwa lata (7-8 klasa), przygotowała mnie do Sakramentu Bierzmowania. Nasze spotkania były specyficzne. Nie było przekazywania suchej wiedzy. Po prostu rozmawiałyśmy, dzieliłyśmy się Słowem Bożym. Helena podsuwała mi ciekawe książki. I co dziwne nigdy nie rozmawiałyśmy o cierpieniu, chorobie, bólu. Dwie niepełnosprawne osoby...
Wogóle nie pamiętam by ona kiedykolwiek się skarżyła. Zawsze pogodna, uśmiechnieta. Każdego dnia można było spotkać ją w drodze do Kościoła. Szła na katechezę, na Mszę Św., na spotkanie wspólnoty, którą sama założyła i która istnieje (choć w zmienionej formie) już ok. 15 lat.
Pewnego dnia, w drodze do Kościoła pośliznęła się i wywróciła. Dostała krwotoku. Później okazało się, że w miejscu rany powstały komórki rakowe. Przerzuty. O wszystkim dowiedziałam się w szpitalu, w którym leżałam po operacji. W podobnym czasie stałyśmy na progu wieczności... Ja wróciłam, ona odeszła...
Później dowiedziałam się, że do końca była radosna, uśmiechnięta, bez słowa skargi. Dopytywała się o problemy znajomych, pamiętała o nich w modlitwie. Nie mówiła o sobie i swoim cierpieniu. Odeszła spokojna. Była gotowa.

Staram się uczyć od niej tej pogody ducha, uśmiechu i niepamiętania o sobie. Uczę się by walczyć, by nie poddawać się słabości i wciąż wytyczać sobie jakieś cele, zadania... Uczę się, by nie koncentrować uwagi innych na sobie i swoich troskach. Wciąż kiepsko mi to wychodzi, ale staram się...

KSIĄDZ ANTONI
Trafił do naszej parafii jako rezydent. Gdyby nie zaproszenie naszego proboszcza, musiałby - z racji problemów zdrowotnych - trafić do Domu Księży Emerytów.
Już jako młody ksiądz miał poważny wypadek. Bardzo w nim ucierpiał i skutki tego wypadku odczuwał już przez całe życie. Później doszła cukrzyca, choroba serca. Gdy trafił do naszej parafii, był jeszcze dość sprawny. Udzielał się jak mógł w życiu parafii. Udzielał sakramentów, głosił kazania, spotykał się z ludźmi służąc im swoją modlitwą i dobrym słowem.
Z roku na rok było gorzej. Cukrzyca spowodowała u niego kłopoty ze wzrokiem. Wystąpiło u niego typowe schorzenie - tzw. "stopa cukrzyka". Cierpiał bardzo, ale największym bólem było dla niego to, że nie mógł już służyć ludziom jak dawniej. Starał się walczyć.
Rozpoznawał nas po głosie, dotykał naszych twarzy... tak się cieszył, gdy ktoś do niego przychodził...
Pamiętam jak kuśtykał do ołtarza prowadzony pod rękę przez lektora... jak starał się, choć nie mógł już praktycznie nic przeczytać z Mszału...
Po 10 latach pobytu w naszej parafii postanowił pójść do Domu Księży Emerytów. Wiedział, że w parafii już dużo nie pomoże... nie chciał być ciężarem.
W Domu Księży Emerytów też służył. Gościł każdego z radością, zawsze chciał czymś ugościć, poczęstować. Służył swoim czasem, uwagą... modlitwą... Sakramentem Pojednania... Choć nie widział oczami, widział nas i nasze problemy sercem. Starał się robić, to co mógł.
Ostatni raz widziałm go w dniu, w którym broniłam magisterium. Poszłam do niego wraz z Rodzicami, żeby opowiedzieć o wszystkim, pochwalić się. Był taki podekscytowany, radosny. Żartował, opowiadał dowcipy. Zapraszał nas znowu.... Nie zdążyliśmy już go odwiedzić po raz kolejny... Zmarł niedługo później... Nagły zawał, bardzo rozległy... Nie było szans, by go uratować...

Czego się uczę od niego ? Tego, by się nie poddawać zniechęceniu... by pomimo poczucia bezużyteczności, starać się służyć ludziom - jak tylko można...

ANETA
Poznałam ją na studiach, mieszkałyśmy razem. Pewnego dnia, widząc jej niezorientowanie w temacie, zapytałam dlaczego zdecydowała się studiować teologię. Nigdy nie zapomnę jej odpowiedzi: "Bo chciałam podziękować Bogu za to, że wyzdrowiałam". Wtedy dowiedziałam się, że w szkole podstawowej zachorowała na raka kości. Przeszła chemię, miała operację. Choroba pozostawiła na niej swój ślad. Miała porażoną rękę, kłopoty z koncentracją, nauka przychodziła jej z trudem. Ale była zdrowa i za to chciała Bogu podziękować swoimi studiami.
Niestety nie wszystko szło tak łatwo, jakby mogło się wydawać. Aneta nie mogła przyswoić materiału, zarywała noce, piła kawę litrami, a tabletki przeciwbólowe łykała garściami. Moje argumenty do niej nie trafiały. Złościła się na mnie i szła do książek.
I stało się. Po kilku miesiącach nastąpił nawrót choroby. Nie mówię, że to przez studia. Ale wycieńczenie organizmu, stres też zrobiły swoje. Aneta nie podeszła do żadnego egzaminu w sesji zimowej, bo była już w szpitalu. Wciąż jednak nie traciła nadziei. Uczelnia poszła jej na rękę - przełożyła termin najpierw o pół roku, później o rok.
Ale rok później Aneta już nie myślała o studiach. Gdy się spotkałyśmy, opowiadała mi o książkach, które czyta, o modlitwie, którą odmawia, żeby przygotować się do dobrej śmierci. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Słowa więzły mi w gardle. Chciałam mówić: "Będzie dobrze. Wyzdrowiejesz !" A ona była tak pogodna w tym czekaniu na śmierć... Tak jasna, promienna...
Około pół roku później Aneta zmarła. I choć nie znam szczegółów jestem pewna, że była do tej śmierci dobrze przygotowana (o ile można się tak do końca przygotować). Nie potrzebne jej były do tego studia teologiczne, nie musiała się uczyć o Bogu, o wierze, o Kościele z książek. Ona poznała to wszystko sercem... a swoim życiem zdała egzamin celująco...

Gdy myślę o niej, uświadamiam sobie jak ważna jest pamięć o tym, czekającym nas wszystkich, przejściu. Staram się uczyć od niej tej gotowości, pogodnej akceptacji (nie mylić z rezygnacją !). Uczę się pamiętania o śmierci i przygotowywania na nią... poprzez pracę nad sobą i modlitwę... i zawierzenie, że wszystko co nas spotyka ma swój sens i cel... w Bogu...

---

Oni wszyscy uczą mnie życia... uczą mnie życia z chorobą... dobrego jej wykorzystania...

Dziękuję Bogu za to, że postawił ich na mojej drodze życia. Wiem, że miał w tym swój cel...
Mam nadzieję, że okażę się pojętną uczennicą...




niedziela, 2 listopada 2003

Dzisiejsza noc

Jest czas niemożności wielkiej i obojętności strasznej...
gdy pragnień już nie ma...
i słów wielkich...

tylko serce łka cicho:
Zmiłuj się, Panie, nade mną...

i czeka...

sobota, 1 listopada 2003

Świętość...

"Święci nie przemijają. Święci żyją świętymi i pragną świętości. [...] Trwajcie mocno przy Chrystusie, aby On trwał w was. Nie pozwólcie, aby w waszych sercach zagasło światło Jego świętości. Niech blask tego światła kształtuje przyszłe pokolenia świętych. Nie lękajcie się chcieć świętości, nie lękajcie się być świętymi. Uczyńcie nowe tysiąclecie erą ludzi świętych. Dzisiejszy świat potrzebuje świętości chrześcijan, którzy w zwyczajnych warunkach życia rodzinnego i zawodowego podejmują swoje codzienne obowiązki; którzy pragnąc spełniać wolę Stwórcy i na co dzień służyć ludziom, dają odpowiedź na Jego przedwieczną miłość [...]. Święci nie przemijają. Święci wołają o świętość..." 

/ Jan Paweł II /


Chcę być święta...
Chcę być Twoja...

Panie, bądź świętością we mnie...

czwartek, 30 października 2003

Sacrum

W moim domu zawsze czyniono znak krzyża na chlebie zanim się go nadkroiło...
Chleb, który spadł na ziemie zawsze po podniesieniu był z szacunkiem całowany...
Żaden zniszczony obrazek, wytarta książeczka do nabożeństwa, rozerwany różaniec nie trafiły do śmietnika... w moim domu zawsze palono takie rzeczy, żeby "nie walały się po śmietnikach"...
Wychowano mnie w szacunku do krzyża i przedmiotów kultu...
Wychowano mnie w poczuciu sacrum...

Mając to wszystko w sercu i pamięci, trudno mi pogodzić się z tym, co widzę dziś na każdym kroku...
Koszulki z wizerunkiem Jezusa, Maryi...
Kolczyki w kształcie krzyża...
Koleżanka, która była ostatnio w Fatimie powiedziała mi, że tam można kupić nawet obcinacze do paznokci z wizerunkiem Maryi...

To, co nosiło w sobie znak nieskończoności... stanowiło sferę sacrum... zostało wprzęgnięte w machinę showbiznesu...
Dostrzeżono, że można nieźle zarobić
na miejscach kultu,
na jeszcze licznych w naszym kraju pielgrzymkach,
na wizytach papieża
i rocznicach pontyfikatu,
na kolejnych beatyfikacjach i kanonizacjach...

A my temu po prostu ulegamy... dajemy się prowadzić jak na sznurku...

Znika z naszej świadomości czas adwentu, bo już od początku grudnia wszędzie króluje nastrój Bożego Narodzenia i szał robienia zakupów...
Tracimy głębię Wielkiego Postu, zastanawiając się już od Środy Popielcowej, co zrobimy ze świątecznym długim weekendem...

---

Zbliża się dzień Wszystkich Świętych... Dzień Zaduszny...
Ludzi ogarnął szał kupowania zniczy, kwiatów...
i dobrze, że pamiętamy o zmarłych...
Patrzę jednak na te znicze... i myślę sobie, że znowu "interes kwitnie"...
znicze z krzyżami, wizerunkami Jezusa, Maryi...
coraz ładniejsze (?), wymyślniejsze, bardziej oryginalne...
do wyboru, do koloru...
dajemy się złapać na te wszystkie nowości... bo przecież "zmarłym nie będziemy żałować"...
niech mają... ładną lampkę zapaloną na grobie (taką, która świeci się nawet 72 godziny ! )...

Tyle, że miną 72 godziny...
wypalą się lampki...
i całe to "piękno" i "oryginalność" zaduszkowego biznesu wyląduje na cmentarnym śmietniku...
i wśród pobitego szkła, stopionego plastiku, zwiędniętych kwiatów
znajdzie się znak krzyża...
wizerunek Chrystusa...

A tak łatwo można by było tego uniknąć...
bo przecież nie o ilość i piękno lampek tu chodzi,
ale o modlitwę, pamięć o zmarłych i świadomość naszej przemijalności...

wtorek, 28 października 2003

Dar ubogich

"Jak rozpoznać Cię, kiedy będziesz przybyszem ? Skąd mam wiedzieć, że Ty jesteś głodny ? Czy wystarczy mi wody, gdy będziesz spragniony ? Czy zniechęcą mnie Twoje choroby ? Może poznam Cię w obcym i przyjmę do domu. Nie zawstydzę się gdy będziesz nagi. Lecz gdy ktoś mnie zapyta, czy znam tego więźnia, czy wystarczy mi wtedy odwagi ? Daj rozpoznać się, Panie, gdy będziesz przybyszem. Chcę zobaczyć Cię właśnie w tym głodnym. Już nie zbraknie mi wody, gdy będziesz spragniony. Nie będą straszne mi Twoje choroby. Z każdym nowym dniem chciałbym stawać się lepszym wobec lęku, przemocy i wrogości. Chleb podany jednemu z braci Twoich najmniejszych właśnie nasze rozjaśnia ciemności."

Poznałam go na początku studiów. Spotykałam go prawie każdego dnia, przez pięć lat. Można powiedzieć, że jego obecność to stały element Ostrowa Tumskiego. Zwykle chodził w pobliżu Katedry, czasem można go było spotkać na św. Marcina. Brudny, cuchnący, zarośnięty, w łachmanach. Często podchmielony.
Szybko zaczął mnie kojarzyć i zawsze witał okrzykiem: "Szczęść Boże, pani". Zwykle zamienialiśmy kilka zdań. O pogodzie, o moich studiach, o moim zdrowiu. Nigdy nie opowiadał o sobie. Od innych mieszkańców Ostrowa Tumskiego dowiedziałam się, że ma dzieci. Ale dzieci nie wiedzą, co się z nim dzieje. Że błąka się po ulicach... głodny, brudny, bezdomny... Pan Marcin.

Pewnego dnia spotkałam go jak zwykle w drodze z Katedry. Było tradycyjne powitanie, parę słów. Zapytał mnie, czy mam coś do jedzenia. Nie miałam. Szłam do domu i dopiero zamierzałam coś zjeść. Nic nie miałam przy sobie. Powiedziałam mu o tym.
I wtedy stało się coś zaskakującego dla mnie. Pan Marcin sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małego sucharka. Dostał go od kolegi, także bezdomnego. Sucharek był mały, przybrudzony... Pan Marcin chciał mi go dać - bo przecież nie jadłam śniadania. Na nic zdały się tłumaczenia... Stanęło na tym, że przełamaliśmy się tych sucharkiem.
Dar bezdomnego. Jak wdowi grosz.

Do dziś mam mój kawałek sucharka. Przypomina mi o tym, że nie ma sytuacji, w której człowiek nie ma się czym podzielić z drugim człowiekiem.

Dziś znowu spotkałam pana Marcina. Przywitał mnie w drzwiach Katedry słowami: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus".
Jak zawsze brudny, zarośnięty. Tylko jakby bardziej przygarbiony. Lata lecą.
Podczas Eucharystii, przeszedł środkiem Katedry, przekazując wszystkim znak pokoju.
Znowu mnie obdarował. Tym co miał - pokojem.

Ten pokój serca był mi dziś bardzo potrzebny...
gdy łza się w oku zakręciła... gdy sił zabrakło...
gdy przed nosem wyrastały kolejne dziesiątki schodów...
gdy wejście do tramwaju wydawało się niczym zdobywanie Kilimandżaro....
a ludzie tylko się ciekawie przyglądali...

gdy przyszła myśl, że coraz bardziej bezradna jestem...
bezużyteczna...

Wtedy właśnie przypomniał mi się pan Marcin, przełamany sucharek i znak pokoju.
I to, że nie ma sytuacji, w której nie mamy nic, czego nie moglibyśmy dać drugiemu człowiekowi.
Rozejrzałam się więc, popatrzyłam na twarze ludzi w pociągu...
i choć w oczach błyszczało jeszcze coś, co miało być łzą żalu nad sobą....
uśmiechnęłam się do osób siedzących obok mnie...

To był ten sam znak pokoju, który rano otrzymałam od pana Marcina...
przekazałam go dalej :)

"Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie" (Mt 10,8)

poniedziałek, 27 października 2003

Oddanie...

Ostatnio rozmawiałam z kimś o całkowitym oddaniu się Bogu.
Często mówi się o księżach, zakonnikach i zakonnicach, że oddali się na wyłączną służbę Bogu.
Czyż jednak tylko oni są do tego powołani ?
Przecież takie jest powołanie każdego z nas.

--

Moja koleżanka jest w Karmelu. Ostatnio oglądałam zdjęcia z jej obłóczyn. Skromne wnętrza, krata klauzury... i jej radosna twarz.
I krzyż na ścianie... bez pasyjki... bo karmelitanka ma dać się ukrzyżować...

Siedzę w swoim pokoju... patrzę na krzyż...

"Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je" (Mt 10,39)

i nie ma tu ani słowa o tym, że świeckich to nie dotyczy...

piątek, 24 października 2003

Asceza ?

Kilka dni temu we wszystkich wiadomościach, dziennikach, faktach itd. głośno było na temat Davida Blaina. Zawieszony nad Tamizą, w małej szklanej klatce. Spędził w niej chyba 45 dni. Miał ze sobą tylko poduszkę i koc. Nic nie jadł, tylko pił wodę.
To nie jest jego pierwszy wyczyn. Był już pogrzeb w przeźroczystej trumnie, zamknięcie sie na trzy dni w lodowym bloku, wielogodzinny pobyt na 20-metrowym słupie na nowojorskim Manhattanie.

Po co to wszystko ? Dla sławy, dla pieniędzy i jak sam Blain mówi: "po to, by pokazać jak my ludzie jesteśmy silni umysłem, duchem i ciałem".
I to wszystko w czasach, w których tyle mówi się o prawach człowieka, walczy się o godne warunki życia... Człowiek sam upadla się, katuje siebie tylko po to, by zdobyć rozgłos, "kasę"... Powstają jak grzyby po deszczu programy "reality-show", obozy przetrwania itd. Chcąc za wszelką cenę osiągnąć karierę, ludzie dają się zmieszać z błotem, poniżyć, wyśmiać... Wszystko mogą poświęcić, wyrzec się wszystkiego... byle tylko "osiągnąć sukces"...

A jak ten świat reaguje na to, co nazywamy ascezą ?
Wystarczy wspomnieć o piątkowym poście, by zobaczyć ironiczne uśmiechy.
Śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa... celibat księży...
Niby tak obecne wokół nas, ale wciąż nie rozumiane, wyśmiewane, krytykowane...

---

Od wczoraj na mojej liście gg jedno ze słoneczek ma opis: "Asceza czy przyjemność ?"
Moja odpowiedź: Asceza !
ale asceza praktykowana w miłości...
nie po to by coś udowodnić... Bogu, komuś, sobie...

nie trzeba pościć całymi tygodniami o chlebie i wodzie...
nie trzeba chodzić we włosiennicy ani rozdawać wszystkiego ubogim...

drobne czyny miłości...

rezygnacja z posiłku pomimo głodu...
ze szklanki wody pomimo pragnienia...
wyłączony telewizor, radio, komputer... choć cisza czasami tak strasznie męczy...
pobudka godzinę wcześniej... by być na modlitwie...
powściągliwość w słowach...
mniej wygód...

jest tyle możliwości...

nie po to, by zdobywać sławę i pieniądze, robić karierę, show...
ale po to, by dać wyraz swojej miłości do Stwórcy...

to małe gesty, ale są niczym stokrotki...
maleńki kwiatek...
ale jak się ich uzbiera więcej można z nich zrobić naprawdę piękny bukiet...

Asceza...
wielkie słowo ukryte w małych gestach codzienności...
bo przecież nie chodzi o wielkie czyny...
ale o miłość...
tylko ona - prawdziwa, zdrowa, rozsądna miłość - nadaje sens naszym wyrzeczeniom...

Bez miłości to nie ma sensu...

"Na cóż zda się wycieńczać ciało wstrzemięźliwością, jeśli umysł nadyma się pychą." św. Hieronim

środa, 22 października 2003

Zatrzymane w kadrze

Stałam wczoraj nad rzeką... troszkę padało, mgła rozciągała się nad miastem... było szaro i ponuro...
ale nie w moim sercu...
w sercu było... nawet nie wiem jak to określić... jakoś tak lekko...
nie było ku temu żadnych szczególnych powodów...
miałam za sobą noc z trzygodzinnym snem...
trudną podróż...
bolały mnie nogi...
na plecach dźwigałam plecak wypełniony książkami...
czekało mnie wiele godzin na uczelni...
później droga do domu...

a w moim sercu było tak cicho, spokojnie...
stałam i patrzyłam na rzekę, na niebo...
powoli stawałam się coraz bardziej mokra... ale i coraz bardziej ... wyciszona...
rodziła się we mnie tylko jedna modlitwa... chyba po raz pierwszy czułam coś takiego...
nie było uniesień, wielkich doznań, łez...
była cisza, a w niej kilka słów...


"Boże, dziękuję Ci, że jesteś !"


... i w tym kryło się wszystko...

---

Kiedyś usłyszałam, że w szczególnych chwilach, w ważnych dla nas momentach... serce jakby "robi zdjęcia"... zapamiętuje chwile, sytuacje, towarzyszące im uczucia... by później do nich wracać, czerpać z nich radość, siłę do życia...

Wczoraj... tam nad rzeką... moje serce zrobiło zdjęcie...

wtorek, 21 października 2003

Prawdziwe bogactwo

"Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć ? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj ! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował ? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem."

(Łk 12,16-21)


Kilka dni temu w pobliskich zakładach chemicznych była awaria...
brakowało około minuty...
poważny wyciek chloru...
dowiedziałam się o tym następnego dnia...
w naszym mieście mówi się: "mieszkamy na bombie"...

Gonimy każdego dnia, zdobywamy, planujemy...
a przecież nie wiemy kiedy przyjdzie nam zostawić to wszystko...

---

nie gromadzić...
nie przywiązywać się do rzeczy...
poprzestawać na tym, co konieczne...
pamiętać o śmierci, każdego dnia się do niej przygotowywać...
starać się o prawdziwe bogactwo ...

---

"Oblubienica nie znosi oddzielenia od Oblubieńca. Bóg ogołocił sam siebie, żeby stać się człowiekiem, żeby na zawsze zjednoczyć się z człowiekiem. Człowiek także oczyszcza się, ogołaca, pozwala się ogołocić z siebie samego i ze wszystkich, aby odkryć w głębi swej duszy obraz Boga. W ten sposób urzeczywistnia swoje prawdziwe ja. I to jest istota sprawy."
/ Ugo Van Doorne /





niedziela, 19 października 2003

Można... trzeba...

Można być aktywistą, filantropem, działaczem, katechetą, ewangelizatorem...

Można zwrywać się każdego rana, kreśląc pośpiesznie znak krzyża... wybiegając już myślą do tych, którzy czekają na pomoc...

Można żyć na walizkach, z napiętym planem, z notesem pełnym terminów, z wciąż dzwoniącym telefonem...

Można mówić katechezy, głosić prelekcje, odpowiadać na pytania, tłumaczyć zawiłe dogmaty, rozwiązywać problemy, ewangelizować...

Można karmić głodnych, przygraniać bezdomnych, troszczyć się o rzeczy potrzebne biednym, szym, gotować ,prać, prasować, robić wszystko, co konieczne...

Można późną nocą wracać do domu, padać na łóżko i zasypiając dziękować za miniony dzień i prosić o sprawy dnia następnego...

---

Można być kontemplatykiem, człowiekiem modlitwy, spędzającym długie godziny na klęczkach, z różańcem lub brewiarzem w dłoni...

Można rozpoczynać dzień o wschodzie słońca słowami psalmu, medytacją, śpiewaniem godzinek...

Można zrezygnować z TV, radia, komputera... nie słuchać muzyki, nie czytać prasy... poświęcić się rozważaniu Pisma Św. i lekturze duchowej...

Można wsłuchiwać się w ciszę, by w niej usłyszeć Słowo, można żyć w samotności i milczeniu ze względu na Pana...

Można odmawiać różańce, koronki, litanie, modlić się Liturgią Godzin, uczestniczyć w Eucharystii, adorować Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie...

Można nocne godziny poświęcić na modlitewne czuwanie... na bycie z Umiłowanym...


...odnaleźć w tym równowagę...
...to TRZEBA zrobić...
...Ora et labora...

piątek, 17 października 2003

Kwestia nastawienia ?

buu... znowu trzeba wstawać / nowy dzień :) niech będzie Twój, Panie

nogi bolą... / dziś piątek... Panie, łączę się z Tobą...

pociąg znowu opóźniony / jest chwila czasu - na refleksję, modlitwę, spokojną lekturę, rozmowę ze znajomym

dawny przyjaciel (?) znowu mija mnie bez słowa... jakby nie znał... / jakże ciężko musi mu być, gdy nie chce już utrzymywać żadnych dawnych znajomości... Pomóż mu, bo ja nie potrafię...

uczyć się trzeba... / może dowiem się czegoś ciekawego... będę mogła to kiedyś wykorzystać...

trzeba się wziąć do pracy :( / mogę coś zrobić !

nie chce mi się iść do Kościoła... zimno, pada... brr... / idę, bo jeszcze wciąż mogę chodzić...

późno już, trzeba się kłaść spać... tak mało dziś zrobiłam :( / Panie, dziękuję Ci za ten dzień. Pobłogosław mój spoczynek.

środa, 15 października 2003

Jak chleb

Być dobrym jak chleb, dawać siebie każdemu, kto przyjdzie...
nawet nie "dawać", ale pozwolić brać... każdemu kto zechce... każdemu kto głodny...

Lubię patrzyć na Chrystusa w Najświętszy Sakramencie... choć słowo "lubię" nie pasuje tu zupełnie...
ale jak nazwać to, co czuję w momencie, gdy klęczę przed Chrystusem pod postacią chleba ? nie znajduję słów...

gdy patrzę na Niego wciąż na nowo ogarnia mnie zdumienie... że wybrał właśnie chleb... że dał się w sposób tak bezwzględny, bezgraniczny...
wiedział o wszystkich profanacjach, o niegodnych przyjęciach Go, o każdej zdradzie...
wiedział o samotności tabernakulum...

i został z nami...
mimo naszego pośpiechu i braku czasu na chwilę adoracji...
mimo naszych niedbałych przykucnięć, bo nawet nie przyklęknięć, przed Nim - ukrytym i cichym, a jakże obecnym i czekającym...
od kogóż więc uczyć się bycia dobrym jak chleb ?

a we mnie tyle zranień, często starannie pielęgnowanych...
jedno wciąż tak świeże... gdy jeszcze wciąż przede mną spotkanie z człowiekiem, który zranił...
i choć już minął pierwszy bunt, choć żalu jest już mniej...
wciąż boli... a w głowie zapala się czerwona lampka: "Ostrożnie ! Z tym człowiekiem trzeba uważać !"
i nie jest to lampka zwiastująca Twoją obecność... to nie jest wieczna lampka tabernakulum...
to moje "ego", które wciąż jeszcze ma tyle do powiedzenia...

i jak tu być dobrym jak chleb ?
jak rozdawać się ludziom, gdy łamanie wciąż boli tak bardzo...
długa droga przede mną...


"Panie, nie jestem godzien...
ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiony sługa Twój",

bo tylko Ty możesz tego dokonać.


poniedziałek, 13 października 2003

Droga

Dzisiejsza notka będzie inna...
Te słowa są szczególnie dla Ciebie, Niedowiarku, ale dotyczą nas wszystkich... dlatego zamiast odpowiedzi do komentarza czynię z nich notkę i umieszczam je tutaj... mam nadzieję, że nie będziesz mi miała tego za złe...

"Kochany Niedowiarku. Siedzę sobie, czytam po raz chyba dziesiąty Twoje słowa... i zastanawiam się, co Ci napisać... tyle myśli ciśnie mi się do głowy, tyle chciałabym Ci powiedzieć...
Tak chciałabym pomóc Ci pokonać wszystkie blokady, rozbić ściany tej Twojej komórki... Ale to nie jest w mojej mocy... Ja ze swej strony zapewniam Cię, że jesteś w mojej modlitwie - tyle mogę ja. Reszta należy do Boga i do ciebie.

Nie lubię dawać rad typu "zrób to, czy tamto", bo mam świadomość, że droga każdego z nas jest inna.
Wiem jednak to, że póki żyjemy wciąż mamy szansę... szansę na odnalezienie Miłości, Nadziei, Wiary, Pokoju, Prawdy... na odnalezienie, a raczej zostanie odnalezionym przez Boga. Bo On czeka, cały czas jest obok. On może uleczyć nasze rany, lęki, może dodać nam sił... ale do tego, by mógł działać potrzebna jest Mu nasza zgoda. On może wykonać w naszą stronę tysiące czy miliony kroków, pokonać całą drogę - pełną naszego bólu, nieufności, zranień, zawodów... ale ten jeden krok w Jego stronę, krok decyzji musimy wykonać sami. On nic nie zrobi na siłę. Dał nam wolną wolę.

To prawda, że później też potrzeba wiele czasu. Nasza słabość, ograniczoność wciąż się oddzywa. Wciąż upadamy, zawracamy z drogi. Nie da się tego uniknąć. Myślę jednak, że chodzi głównie o to, by powstawać z upadków - sam Jezus dał nam tego przykład w Drodze na Kalwarię. Od Niego możemy czerpać siły.

Życie wiary to ciągłe nawracanie się, ciągłe zwracanie swych oczu na Boga.
To prawda, że każde nawrócenie jest inne, na innym etapie drogi, ale jest rzeczywistością, która jest obecna (powinna być obecna) do ostatniego dnia, do ostatniego tchnienia.
Pięknie ilustruje to historyjka, którą ostatnio przeczytałam. Była ona mniej więcej taka: "Do bardzo starego zakonnika przyszli nowicjusze i prosili go, by powiedział im coś o życiu duchowym, o tym jak zostać dobrym zakonnikiem. Staruszek zamyślił się i odpowiedział im tak: A co ja wam mogę powiedzieć ? przecież ja dopiero zaczynam się nawracać !"

Cóż mogę jeszcze dodać ? chyba nic... pozostaje "zakasać rękawy" i zacząć się nawracać.. "

"Ciągle zaczynam od nowa, lecz często w drodze upadam. Wciąż jednak słyszę te słowa: Kochać to znaczy powstawać."

niedziela, 12 października 2003

Wymagania

"Musicie od siebie wymagać, nawet jeśli inni by od was nie wymagali"

/ Jan Paweł II /


Są to dla mnie jedne z ważniejszych słów papieża...
to jedne z tych zdań, które raz usłyszane zapadają głęboko w pamięć... dotykają, przemieniają... i nawet nie wie się dlaczego...
w jaki sposób...

To słowa jak wyzwanie... które nie pozwala osiąść na laurach... napawać się tym, co się już osiągnęło...

One w kolejnych okresach życia napędzały mnie, mobilizowały...

Gdy je pierwszy raz usłyszałam, byłam naprawdę w kiepskiej kondycji psychicznej...
(pewnie kiedyś o tym okresie też napiszę... ale jeszcze nie dziś...)
Wtedy kupiłam sobie kartkę z wypisanym na niej właśnie tym zdaniem, powiesiłam nad łóżkiem... i praktycznie każdego dnia, patrząc na nią, zmuszałam się do życia... do wstania z łóżka, modlitwy, Eucharystii, do nauki... po prostu do życia...

Wciąż uczę się od siebie wymagać... bo gdy przekraczam jeden próg, osiągam jakiś cel... muszę zrobić ten wysiłek, by znaleźć następny...
Nie mówię tu oczywiście o Celu... ale droga do Boga, do zjednoczenia z Nim... to droga tu, na ziemi... pośród ludzi, obowiązków, przyjemności... ta droga składa się z małych celów, które wyznaczają nam inni... i które wyznaczamy sobie sami...

Papież jest dla mnie przykładem, że choroba nie zwalnia z wytyczania sobie celów... wręcz przeciwnie...
ludzi chorych świat często zwalnia od obowiązków... nie wymaga od nich... bo to przecież ludzie biedni, cierpiący, niepełnosprawni !
Niech siedzą w swoich domkach, w swoich pokojach... nie muszą nic robić...

Od Papieża też nikt już nie wymaga ... dalekich podróży... długich przemówień...
wszyscy rozumieją... i choć bardzo by chcieli, to przecież wiedzą, jak bardzo Jan Paweł II cierpi...

Ale Papież od siebie wymaga... wciąż więcej... nie daje sobie taryfy ulgowej...
Nie kryje się ze swoją słabością, a raczej czyni z niej oręż... świadectwo...

Dlatego też chcę się tego od niego uczyć...
by sobie nie odpuszczać...
nie tłumaczyć się sama przed sobą, że przecież choroba, złe samopoczucie...
Chcę wytyczać sobie nowe cele...
nawet jeśli nigdy miałabym nie wykorzystać swojej wiedzy...
Skoro Bóg dał mi pewne zdolności, to po to bym je rozwijała, wykorzystywała...
ON znajdzie sposób do ich wykorzystania... choć ja wciąż tego sposobu nie widzę...
Ja mam od siebie wymagać...
na wszystkich płaszczyznach...
ON uczyni resztę...

"Duc in altum ! wypłyń na głębię... jest przy tobie Chrystus !"


sobota, 11 października 2003

Wewnętrzna zadyszka

Znowu daję się złapać w ten kołowrotek... Tyle rzeczy do zrobienia, książek do przeczytania, praca do napisania.
Setki spraw, setki myśli, setki planów...

Łapię się za jedno... kończę lub nie... i gonię do drugiego. A w głowie wciąż się kołacze: "Jeszcze tyle do zrobienia !"

Klękam do modlitwy, a serce wystukuje nerwowy rytm - bo tyle spraw jeszcze trzeba załatwić...
Siedzę w kościelnej ławce, a myśli błąkają się po wieczornych godzinach, które jeszcze przede mną...

Zwariowana karuzela, z której tak ciężko wysiąść.

Człowiek to nie maszyna, nie potrafi wyłączyć tego, co mu w sercu i głowie gra.
Zresztą chyba nie o to chodzi.
Przecież Bóg zna nas, nasze życie...
uczestniczy w Nim, bo nas kocha... a Miłujący zawsze uczestniczy w życiu umiłowanego...
"Sęk" w tym by było też na odwrót...
By Bóg był obecny w całym moim dniu, a nie tylko w wyznaczonych na modlitwę momentach...
By była we mnie taka "świadomość Obecności"...
Boża równowaga...

Dlatego staram się kierować ku Niemu wzrok...

To takie trochę dziwne porównanie, ale właśnie takie mi przyszło do głowy...
Mam zainstalowane gg. Nawet jak pracuję lubię co jakiś czas spojrzeć na listę kontaktów. Patrzę sobię na świecące sobie słoneczka i myślę o tych, którzy się pod nimi kryją. O niektórych wiem, że właśnie pracują, inni się uczą... Czasem mogę dowiedzieć się o tym co robią z ich opisów...
To, że spojrzę na listę kontaktów i przez moment moja myśl popłynie w kierunku bliskich mi osób wcale nie dezorganizuje mojej pracy, nie zaburza mojego rytmu. Wręcz przeciwnie. Myślę sobie wtedy, że ktoś tak samo jak ja jest zajęty, pracuje... I jest mi raźniej - bo nie jestem sama. Oni wciąż tam są.

Podobnie jest z tym kierowaniem myśli ku Bogu. Jedno krótkie spojrzenie: na obrazek, na krzyż, do własnego wnętrza, także przez okno - na niebo, drzewa, ptaki... krótkie westchnienie...
... to moja lista kontaktów... z Bogiem...
czasem nawet przyjdzie na myśl jakieś zdanie, cytat z Pisma Św. ... to jakby Boży opis... przesłanie, wskazówka... że Bóg wciąż tu jest

W takich chwilach wszystko nabiera właściwego wymiaru. Oby ich było jak najwięcej, bo przecież z chwil składa się całe życie. :-)

"Jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, wtedy wszystko jest na swoim miejscu"

/ św. Augustyn /

czwartek, 9 października 2003

Grzybobranie

"Usiłuj zawsze skłaniać się:
nie ku temu co łatwiejsze, lecz ku temu co trudniejsze;
nie do tego co przyjemniejsze, lecz do tego co nieprzyjemne;
nie do tego co smakowitsze, lecz do tego co niesmaczne;
nie do tego co daje spoczynek, lecz do tego co wymaga trudu;
nie do tego co daje pociechę, lecz do tego co nie jest pociechą;
nie do tego co większe, lecz do tego co mniejsze;
nie do tego co wzniosłe i cenne, lecz do tego co niskie i wzgardzone;
nie do tego aby pragnąć czegoś, lecz do tego by nie pragnąć niczego, nie szukając tego co lepsze wśród rzeczy stworzonych, ale tego co gorsze.
Pragnij z miłości dla Chrystusa dojść do zupełnego ogołocenia, ubóstwa i oderwania się od wszystkiego, co jest na świecie."



/ Św. Jan od Krzyża, Droga na Górę Karmel /


Kilka dni temu moi Rodzice byli na grzybach... no i było później wielkie "oczyszczanie" - grzybów oczywiście :-)
Lubię to robić... szczególnie gdy jestem sama w kuchni... z nożykiem i grzybem w ręku mogę spokojnie sobie rozmyślać...

Tym razem sama czynność, czyli obieranie grzybów, wzbudziło moją refleksję...
Sięgałam do wiadra, wyciągałam grzyba, sięgałam znowu...
Sporo było małych grzybków... no i właśnie...
zauważyłam, że sięgam po te większe - bo łatwiej się je obiera, szybciej...
Nawet w tak prozaicznej sprawie człowiek idzie na łatwiznę !
Przełamałam się i zaczęłam wybierać te mniejsze... przez 10-15 minut...
i znowu miałam dość... i zaczęłam obierać te większe...
i tak toczyła się we mnie walka - pomiędzy tym co łatwiejsze, a tym co trudniejsze...


...i dobrze - bo życie duchowe to ciągła walka... przynajmniej moje... ja je takim odkrywam...
każda (no może prawie każda) modlitwa jest przezwyciężeniem siebie, własnego lenistwa...
każde (ostatnio naprawdę każde !) wyjście na Eucharystię jest wzięciem się w garść, pozostaniem głuchą na wszelkie argumenty przeciw - że zimno, że jest coś do zrobienia, że boli...

tak jest u mnie

a św. Jan od Krzyża powiedział " Usiłuj..." - więc usiłuję...


środa, 8 października 2003

Zaufanie

Każdy dzień jest w dużym stopniu zagadką, niewiadomą, tajemnicą...
jakby tego nie nazwać, jest czymś, czego nie uda nam się wcześniej poznać, przewidzieć, obliczyć...
Możemy sobie planować, ustalać terminy, umawiać się...
a później wystarczy jedna mała chwilka
i wszystko wywraca się do góry nogami...

W niedzielę przypadało wspomnienie św. Faustyny...
teraz jest tydzień miłosierdzia...

U mnie w parafii ostatnio często się śpiewa o zaufaniu Jezusowi...
słowa "Jezu, ufam Tobie" odmieniane przez wszystkie przypadki...

A mnie się ciężko śpiewa te słowa
- bo one pociągają za sobą ogromną odpowiedzialność...
odpowiedzialność za słowa...

ufać...
zawierzyć...
oddać wszystko...
bez względu na to, co się stanie...
ze względu na to...
przyjąć całą sobą...
wierzyć, że to jest dla mnie dobre...
najlepsze...

i choć płyną łzy...
serce boli...
rodzina cierpi...

gdy wydaje się, że wali się świat...
wali się wszystko...

szeptać: Jezu, ufam Tobie
i tak wierzyć
i tak żyć

nawet jeśli to oznacza to...
...co wydaje się być najtrudniejsze

Prośba

Jesteście moją małą wspólnotką, dlatego zwracam się do Was z tą prośbą...
Mój wujek będzie miał jutro operację... pomódlcie się w jego intencji, proszę...


wtorek, 7 października 2003

Dialog miłości

Myślałam dziś o różańcu...
Kiedyś go nie lubiłam, męczył mnie, nużył.

Parę lat temu pewien człowiek pomógł mi go odkryć.
Niby nie powiedział nic wielkiego, podzielił się własnym doświadczeniem,
obiecał modlić się za mnie w trudnym dla mnie okresie,
zachęcił... powiedział trzy proste słowa: "Trzymaj się Mamy !"

Nie umiałam się modlić różańcem (czy dziś umiem ?), nie potrafiłam się do niego zabrać..
Po prostu wzięłam go do ręki i trzymałam - trzymałam się Mamy.
Pamiętam, że tamtej nocy nie wypuściłam go z ręki... kurczowo ściskałam go w dłoni...

Stopniowo poznawałam tę modlitwę...
Zdrowaśka za zdrowaśką... rytm słów i towarzysząca im tajemnica...
tak - TAJEMNICA.
Bo różaniec jest tajemnicą, jego piękno jest tajemnicą, jego głębia jest tajemnicą.
Nie da się nazwać tej tajemnicy (ja nie umiem), można ją odczuwać...

Różaniec stał się dla mnie dialogiem miłości...
miłości trudnej, wymagającej...
bo nie zawsze łatwo przychodzi wziąć go do ręki...
tym bardziej jednak cieszę się, gdy miłość zwycięża we mnie lenistwo...

Najbardziej lubię go odmawiać w zaciszu własnego pokoju, bez pośpiechu...
gdy mogę się zatrzymać... odkrywać tajemnicę... miłować...
Są jednak dni, gdy sięgam po niego w pociągu, tramwaju, w drodze do Kościoła...
Jego rytm pomaga, uspokaja, rodzi ciszę w sercu...
przypomina właściwą hierarchię rzeczy...

Czasem różaniec to rytm słów miłości...
czasem miłosne milczenie wobec tajemnicy...
często to wierność miłości - by trwać w tej modlitwie...
by trzymając się Mamy...
uczyć się mówić "fiat" i nie cofać tej decyzji...
słuchać Jezusa, gdy naucza...
karmić się Nim w Eucharystii...
iść z Nim, gdy dźwiga krzyż...
i z Nim umierać...
z Nim też rodzić się do życia...

i wszystko to czynić z miłości

poniedziałek, 6 października 2003

modlitwa ?

...każde słowo niczym kłamstwo
każde słowo tak puste
przed Tobą
który jesteś Prawdą
który jesteś Pełnią...

niedziela, 5 października 2003

...



"Najpotrzebniejsze do postępu jest milczenie przed Bogiem w pragnieniach i słowach; On bowiem najlepiej przyjmuje milczenie miłości"
/ św. Jan od Krzyża /


Nie ma dziś we mnie słów...
Nie potrafię ich odnaleźć...
i chyba nie chcę ich szukać...

Lepiej zostanę w ciszy...
... i oby to było milczenie miłości...

Proszę Cię, Panie, bądź ciszą we mnie.

sobota, 4 października 2003

Bajka ?

"Przykład świętych nas pobudza, a ich bratnia modlitwa nas wspomaga"

Żyła sobie kiedyś mała dziewczynka. Dziewczynka o smutnych oczach i smutnym sercu. Nie miała przyjaciół, nie miała nawet znajomych. Całe dnie spędzała w oknie swojego pokoju, patrząc na świat, który wydawał jej się piękny, magiczny, radosny. Patrzyła na swoich rówieśników i coś w niej umierało. Umierała jej wiara, umierała nadzieja na lepsze życie. Z każdym dniem umierały jej marzenia.

Powoli zapominała o tym, co mówili jej rodzice, czego ją uczyli. Praktycznie już się nie modliła, wykręcała się od niedzielnych Mszy...
Rodzice widzieli, że dzieje się coś złego, ale nie potrafili jej pomóc.
A ona nie umiała z nimi o tym rozmawiać.

Mała dziewczynka zamykała się w swoim świecie, świecie odgrodzonym od prawdziwego życia szklaną szybą w jej pokoju.
Czasem tylko cichutko płakała w poduszkę - zwykle nocą, by nikt nie słyszał. A jej serce wykrzykiwało wtedy ból i żal do Boga. To była wtedy jej jedyna modlitwa. Prosiła tylko o śmierć... ta mała smutna dziewczynka...

Pewnego dnia włączyła telewizor. Właśnie zaczynał się film o św. Franciszku. Wtedy coś się stało - nie wiadomo nawet jak.
Mała dziewczynka patrzyła jak zaczarowana, chłonęła słowa całą sobą. I nagle okropna skorupa, która otaczała jej serce zaczęła pękać.

Czym poruszył, czym urzekł małą smutną dziewczynkę Święty z Asyżu ?
Nie chodziło o piękne piosenki śpiewane w filmie, nie chodziło o Franciszkową radość, ani o miłość stworzeń...

Mała dziewczynka zobaczyła, że z Bogiem można przeżyć nawet najtrudniejsze chwile...
że można się Mu powierzyć, oddać całkowicie...
z miłości i dla Miłości...
I mała dziewczynka wtedy to uczyniła.

Najpierw były łzy w zaciszu własnego pokoju. Ale to już były inne łzy. Tym razem były to łzy oczyszczenia, łzy powrotu. Była też modlitwa... u stóp krzyża... I wiele godzin przemyśleń...

Rodzice się martwili, denerwowali. Ile razy wchodzili do pokoju widzieli swoją małą córeczkę zamyśloną, wpatrzoną w przestrzeń. Bali się, że ich dziecko traci zmysły... a tak naprawdę ono właśnie wracało do życia.

To nowe życie dopiero się wykluwało. Było takie maleńkie i słabe. Ale już BYŁO.

Bywały jeszcze później chwile trudne, gdy mała dziewczynka wracała do swojego pokoju i do swojego okna, ale nigdy już nie zapomniała o Miłości, nie potrafiła o Niej zapomnieć.

A wszystko zaczęło się od filmu o świętym Franciszku. Bo Pan Bóg zna drogę do każdego serca - czasem może się ona zaczynać od filmu w TV.

Bajka ?
Chyba nie - bo ja znam tę dziewczynkę. :-)


piątek, 3 października 2003

Sieć

Czytam dziś już któryś raz słowa Adrienne von Speyr. Sytuację człowieka przyrównuje ona do sieci, którą Bóg rozpina. Pisze tak:

"Sieć utkana jest z nici i kiedy leży na stole to przypomina niewielkie wzniesienie, żałosną górkę. Bóg bierze tę sieć i napina, rozciąga bardzo silnie i w całości. I kiedy już mi pokazał jak ją napina, pragnie współdziałania z mej strony - bym pozwoliła się napinać, bym nie czyniła tego samodzielnie. A dalej, bym zaakceptowała sposób, w jaki Bóg napiął sieć i pozwoliła, by stało się to owocne. Tak więc to Bóg decyduje na ile i w jaki sposób sieć zostaje rozpięta. Wszystko, co ze swej strony mogę uczynić, to modlić się, bym została tak rozpięta, jak On sobie tego życzy, by pozostać tak rozpiętą właśnie tu, gdzie On to ze mną uczynił. Nie mogę żądać: Uwolnij to ramię zanim rozciągniesz to drugie, bo w przeciwnym razie moja pozycja będzie mi bardzo niewygodna"

Czytam, czytam i staram się czerpać z tego siły...
Chwilami wydaje mi się, że nie wytrzymam... tego rozciągnięcia...
A tu wciąż jeszcze tyle jest MOICH spraw...
spraw, które nie spoczywają w rękach Boga...
których Mu jeszcze nie oddałam...

Ale to chyba już tak jest.
Moje dzisiejsze 100 % dane Bogu jest inne od tego wczorajszego. Jutrzejsze pewnie też będzie inne - oby na plus !

Bo to 100% jest takie "na dziś".
Nawet jeśli to tylko 1% moich spraw...
Nawet jeśli to tylko jedna, mała nitka mojej sieci...
to wszystko co dziś potrafię oddać...