czwartek, 30 października 2003

Sacrum

W moim domu zawsze czyniono znak krzyża na chlebie zanim się go nadkroiło...
Chleb, który spadł na ziemie zawsze po podniesieniu był z szacunkiem całowany...
Żaden zniszczony obrazek, wytarta książeczka do nabożeństwa, rozerwany różaniec nie trafiły do śmietnika... w moim domu zawsze palono takie rzeczy, żeby "nie walały się po śmietnikach"...
Wychowano mnie w szacunku do krzyża i przedmiotów kultu...
Wychowano mnie w poczuciu sacrum...

Mając to wszystko w sercu i pamięci, trudno mi pogodzić się z tym, co widzę dziś na każdym kroku...
Koszulki z wizerunkiem Jezusa, Maryi...
Kolczyki w kształcie krzyża...
Koleżanka, która była ostatnio w Fatimie powiedziała mi, że tam można kupić nawet obcinacze do paznokci z wizerunkiem Maryi...

To, co nosiło w sobie znak nieskończoności... stanowiło sferę sacrum... zostało wprzęgnięte w machinę showbiznesu...
Dostrzeżono, że można nieźle zarobić
na miejscach kultu,
na jeszcze licznych w naszym kraju pielgrzymkach,
na wizytach papieża
i rocznicach pontyfikatu,
na kolejnych beatyfikacjach i kanonizacjach...

A my temu po prostu ulegamy... dajemy się prowadzić jak na sznurku...

Znika z naszej świadomości czas adwentu, bo już od początku grudnia wszędzie króluje nastrój Bożego Narodzenia i szał robienia zakupów...
Tracimy głębię Wielkiego Postu, zastanawiając się już od Środy Popielcowej, co zrobimy ze świątecznym długim weekendem...

---

Zbliża się dzień Wszystkich Świętych... Dzień Zaduszny...
Ludzi ogarnął szał kupowania zniczy, kwiatów...
i dobrze, że pamiętamy o zmarłych...
Patrzę jednak na te znicze... i myślę sobie, że znowu "interes kwitnie"...
znicze z krzyżami, wizerunkami Jezusa, Maryi...
coraz ładniejsze (?), wymyślniejsze, bardziej oryginalne...
do wyboru, do koloru...
dajemy się złapać na te wszystkie nowości... bo przecież "zmarłym nie będziemy żałować"...
niech mają... ładną lampkę zapaloną na grobie (taką, która świeci się nawet 72 godziny ! )...

Tyle, że miną 72 godziny...
wypalą się lampki...
i całe to "piękno" i "oryginalność" zaduszkowego biznesu wyląduje na cmentarnym śmietniku...
i wśród pobitego szkła, stopionego plastiku, zwiędniętych kwiatów
znajdzie się znak krzyża...
wizerunek Chrystusa...

A tak łatwo można by było tego uniknąć...
bo przecież nie o ilość i piękno lampek tu chodzi,
ale o modlitwę, pamięć o zmarłych i świadomość naszej przemijalności...

wtorek, 28 października 2003

Dar ubogich

"Jak rozpoznać Cię, kiedy będziesz przybyszem ? Skąd mam wiedzieć, że Ty jesteś głodny ? Czy wystarczy mi wody, gdy będziesz spragniony ? Czy zniechęcą mnie Twoje choroby ? Może poznam Cię w obcym i przyjmę do domu. Nie zawstydzę się gdy będziesz nagi. Lecz gdy ktoś mnie zapyta, czy znam tego więźnia, czy wystarczy mi wtedy odwagi ? Daj rozpoznać się, Panie, gdy będziesz przybyszem. Chcę zobaczyć Cię właśnie w tym głodnym. Już nie zbraknie mi wody, gdy będziesz spragniony. Nie będą straszne mi Twoje choroby. Z każdym nowym dniem chciałbym stawać się lepszym wobec lęku, przemocy i wrogości. Chleb podany jednemu z braci Twoich najmniejszych właśnie nasze rozjaśnia ciemności."

Poznałam go na początku studiów. Spotykałam go prawie każdego dnia, przez pięć lat. Można powiedzieć, że jego obecność to stały element Ostrowa Tumskiego. Zwykle chodził w pobliżu Katedry, czasem można go było spotkać na św. Marcina. Brudny, cuchnący, zarośnięty, w łachmanach. Często podchmielony.
Szybko zaczął mnie kojarzyć i zawsze witał okrzykiem: "Szczęść Boże, pani". Zwykle zamienialiśmy kilka zdań. O pogodzie, o moich studiach, o moim zdrowiu. Nigdy nie opowiadał o sobie. Od innych mieszkańców Ostrowa Tumskiego dowiedziałam się, że ma dzieci. Ale dzieci nie wiedzą, co się z nim dzieje. Że błąka się po ulicach... głodny, brudny, bezdomny... Pan Marcin.

Pewnego dnia spotkałam go jak zwykle w drodze z Katedry. Było tradycyjne powitanie, parę słów. Zapytał mnie, czy mam coś do jedzenia. Nie miałam. Szłam do domu i dopiero zamierzałam coś zjeść. Nic nie miałam przy sobie. Powiedziałam mu o tym.
I wtedy stało się coś zaskakującego dla mnie. Pan Marcin sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małego sucharka. Dostał go od kolegi, także bezdomnego. Sucharek był mały, przybrudzony... Pan Marcin chciał mi go dać - bo przecież nie jadłam śniadania. Na nic zdały się tłumaczenia... Stanęło na tym, że przełamaliśmy się tych sucharkiem.
Dar bezdomnego. Jak wdowi grosz.

Do dziś mam mój kawałek sucharka. Przypomina mi o tym, że nie ma sytuacji, w której człowiek nie ma się czym podzielić z drugim człowiekiem.

Dziś znowu spotkałam pana Marcina. Przywitał mnie w drzwiach Katedry słowami: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus".
Jak zawsze brudny, zarośnięty. Tylko jakby bardziej przygarbiony. Lata lecą.
Podczas Eucharystii, przeszedł środkiem Katedry, przekazując wszystkim znak pokoju.
Znowu mnie obdarował. Tym co miał - pokojem.

Ten pokój serca był mi dziś bardzo potrzebny...
gdy łza się w oku zakręciła... gdy sił zabrakło...
gdy przed nosem wyrastały kolejne dziesiątki schodów...
gdy wejście do tramwaju wydawało się niczym zdobywanie Kilimandżaro....
a ludzie tylko się ciekawie przyglądali...

gdy przyszła myśl, że coraz bardziej bezradna jestem...
bezużyteczna...

Wtedy właśnie przypomniał mi się pan Marcin, przełamany sucharek i znak pokoju.
I to, że nie ma sytuacji, w której nie mamy nic, czego nie moglibyśmy dać drugiemu człowiekowi.
Rozejrzałam się więc, popatrzyłam na twarze ludzi w pociągu...
i choć w oczach błyszczało jeszcze coś, co miało być łzą żalu nad sobą....
uśmiechnęłam się do osób siedzących obok mnie...

To był ten sam znak pokoju, który rano otrzymałam od pana Marcina...
przekazałam go dalej :)

"Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie" (Mt 10,8)

poniedziałek, 27 października 2003

Oddanie...

Ostatnio rozmawiałam z kimś o całkowitym oddaniu się Bogu.
Często mówi się o księżach, zakonnikach i zakonnicach, że oddali się na wyłączną służbę Bogu.
Czyż jednak tylko oni są do tego powołani ?
Przecież takie jest powołanie każdego z nas.

--

Moja koleżanka jest w Karmelu. Ostatnio oglądałam zdjęcia z jej obłóczyn. Skromne wnętrza, krata klauzury... i jej radosna twarz.
I krzyż na ścianie... bez pasyjki... bo karmelitanka ma dać się ukrzyżować...

Siedzę w swoim pokoju... patrzę na krzyż...

"Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je" (Mt 10,39)

i nie ma tu ani słowa o tym, że świeckich to nie dotyczy...

piątek, 24 października 2003

Asceza ?

Kilka dni temu we wszystkich wiadomościach, dziennikach, faktach itd. głośno było na temat Davida Blaina. Zawieszony nad Tamizą, w małej szklanej klatce. Spędził w niej chyba 45 dni. Miał ze sobą tylko poduszkę i koc. Nic nie jadł, tylko pił wodę.
To nie jest jego pierwszy wyczyn. Był już pogrzeb w przeźroczystej trumnie, zamknięcie sie na trzy dni w lodowym bloku, wielogodzinny pobyt na 20-metrowym słupie na nowojorskim Manhattanie.

Po co to wszystko ? Dla sławy, dla pieniędzy i jak sam Blain mówi: "po to, by pokazać jak my ludzie jesteśmy silni umysłem, duchem i ciałem".
I to wszystko w czasach, w których tyle mówi się o prawach człowieka, walczy się o godne warunki życia... Człowiek sam upadla się, katuje siebie tylko po to, by zdobyć rozgłos, "kasę"... Powstają jak grzyby po deszczu programy "reality-show", obozy przetrwania itd. Chcąc za wszelką cenę osiągnąć karierę, ludzie dają się zmieszać z błotem, poniżyć, wyśmiać... Wszystko mogą poświęcić, wyrzec się wszystkiego... byle tylko "osiągnąć sukces"...

A jak ten świat reaguje na to, co nazywamy ascezą ?
Wystarczy wspomnieć o piątkowym poście, by zobaczyć ironiczne uśmiechy.
Śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa... celibat księży...
Niby tak obecne wokół nas, ale wciąż nie rozumiane, wyśmiewane, krytykowane...

---

Od wczoraj na mojej liście gg jedno ze słoneczek ma opis: "Asceza czy przyjemność ?"
Moja odpowiedź: Asceza !
ale asceza praktykowana w miłości...
nie po to by coś udowodnić... Bogu, komuś, sobie...

nie trzeba pościć całymi tygodniami o chlebie i wodzie...
nie trzeba chodzić we włosiennicy ani rozdawać wszystkiego ubogim...

drobne czyny miłości...

rezygnacja z posiłku pomimo głodu...
ze szklanki wody pomimo pragnienia...
wyłączony telewizor, radio, komputer... choć cisza czasami tak strasznie męczy...
pobudka godzinę wcześniej... by być na modlitwie...
powściągliwość w słowach...
mniej wygód...

jest tyle możliwości...

nie po to, by zdobywać sławę i pieniądze, robić karierę, show...
ale po to, by dać wyraz swojej miłości do Stwórcy...

to małe gesty, ale są niczym stokrotki...
maleńki kwiatek...
ale jak się ich uzbiera więcej można z nich zrobić naprawdę piękny bukiet...

Asceza...
wielkie słowo ukryte w małych gestach codzienności...
bo przecież nie chodzi o wielkie czyny...
ale o miłość...
tylko ona - prawdziwa, zdrowa, rozsądna miłość - nadaje sens naszym wyrzeczeniom...

Bez miłości to nie ma sensu...

"Na cóż zda się wycieńczać ciało wstrzemięźliwością, jeśli umysł nadyma się pychą." św. Hieronim

środa, 22 października 2003

Zatrzymane w kadrze

Stałam wczoraj nad rzeką... troszkę padało, mgła rozciągała się nad miastem... było szaro i ponuro...
ale nie w moim sercu...
w sercu było... nawet nie wiem jak to określić... jakoś tak lekko...
nie było ku temu żadnych szczególnych powodów...
miałam za sobą noc z trzygodzinnym snem...
trudną podróż...
bolały mnie nogi...
na plecach dźwigałam plecak wypełniony książkami...
czekało mnie wiele godzin na uczelni...
później droga do domu...

a w moim sercu było tak cicho, spokojnie...
stałam i patrzyłam na rzekę, na niebo...
powoli stawałam się coraz bardziej mokra... ale i coraz bardziej ... wyciszona...
rodziła się we mnie tylko jedna modlitwa... chyba po raz pierwszy czułam coś takiego...
nie było uniesień, wielkich doznań, łez...
była cisza, a w niej kilka słów...


"Boże, dziękuję Ci, że jesteś !"


... i w tym kryło się wszystko...

---

Kiedyś usłyszałam, że w szczególnych chwilach, w ważnych dla nas momentach... serce jakby "robi zdjęcia"... zapamiętuje chwile, sytuacje, towarzyszące im uczucia... by później do nich wracać, czerpać z nich radość, siłę do życia...

Wczoraj... tam nad rzeką... moje serce zrobiło zdjęcie...

wtorek, 21 października 2003

Prawdziwe bogactwo

"Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć ? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj ! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował ? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem."

(Łk 12,16-21)


Kilka dni temu w pobliskich zakładach chemicznych była awaria...
brakowało około minuty...
poważny wyciek chloru...
dowiedziałam się o tym następnego dnia...
w naszym mieście mówi się: "mieszkamy na bombie"...

Gonimy każdego dnia, zdobywamy, planujemy...
a przecież nie wiemy kiedy przyjdzie nam zostawić to wszystko...

---

nie gromadzić...
nie przywiązywać się do rzeczy...
poprzestawać na tym, co konieczne...
pamiętać o śmierci, każdego dnia się do niej przygotowywać...
starać się o prawdziwe bogactwo ...

---

"Oblubienica nie znosi oddzielenia od Oblubieńca. Bóg ogołocił sam siebie, żeby stać się człowiekiem, żeby na zawsze zjednoczyć się z człowiekiem. Człowiek także oczyszcza się, ogołaca, pozwala się ogołocić z siebie samego i ze wszystkich, aby odkryć w głębi swej duszy obraz Boga. W ten sposób urzeczywistnia swoje prawdziwe ja. I to jest istota sprawy."
/ Ugo Van Doorne /





niedziela, 19 października 2003

Można... trzeba...

Można być aktywistą, filantropem, działaczem, katechetą, ewangelizatorem...

Można zwrywać się każdego rana, kreśląc pośpiesznie znak krzyża... wybiegając już myślą do tych, którzy czekają na pomoc...

Można żyć na walizkach, z napiętym planem, z notesem pełnym terminów, z wciąż dzwoniącym telefonem...

Można mówić katechezy, głosić prelekcje, odpowiadać na pytania, tłumaczyć zawiłe dogmaty, rozwiązywać problemy, ewangelizować...

Można karmić głodnych, przygraniać bezdomnych, troszczyć się o rzeczy potrzebne biednym, szym, gotować ,prać, prasować, robić wszystko, co konieczne...

Można późną nocą wracać do domu, padać na łóżko i zasypiając dziękować za miniony dzień i prosić o sprawy dnia następnego...

---

Można być kontemplatykiem, człowiekiem modlitwy, spędzającym długie godziny na klęczkach, z różańcem lub brewiarzem w dłoni...

Można rozpoczynać dzień o wschodzie słońca słowami psalmu, medytacją, śpiewaniem godzinek...

Można zrezygnować z TV, radia, komputera... nie słuchać muzyki, nie czytać prasy... poświęcić się rozważaniu Pisma Św. i lekturze duchowej...

Można wsłuchiwać się w ciszę, by w niej usłyszeć Słowo, można żyć w samotności i milczeniu ze względu na Pana...

Można odmawiać różańce, koronki, litanie, modlić się Liturgią Godzin, uczestniczyć w Eucharystii, adorować Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie...

Można nocne godziny poświęcić na modlitewne czuwanie... na bycie z Umiłowanym...


...odnaleźć w tym równowagę...
...to TRZEBA zrobić...
...Ora et labora...

piątek, 17 października 2003

Kwestia nastawienia ?

buu... znowu trzeba wstawać / nowy dzień :) niech będzie Twój, Panie

nogi bolą... / dziś piątek... Panie, łączę się z Tobą...

pociąg znowu opóźniony / jest chwila czasu - na refleksję, modlitwę, spokojną lekturę, rozmowę ze znajomym

dawny przyjaciel (?) znowu mija mnie bez słowa... jakby nie znał... / jakże ciężko musi mu być, gdy nie chce już utrzymywać żadnych dawnych znajomości... Pomóż mu, bo ja nie potrafię...

uczyć się trzeba... / może dowiem się czegoś ciekawego... będę mogła to kiedyś wykorzystać...

trzeba się wziąć do pracy :( / mogę coś zrobić !

nie chce mi się iść do Kościoła... zimno, pada... brr... / idę, bo jeszcze wciąż mogę chodzić...

późno już, trzeba się kłaść spać... tak mało dziś zrobiłam :( / Panie, dziękuję Ci za ten dzień. Pobłogosław mój spoczynek.

środa, 15 października 2003

Jak chleb

Być dobrym jak chleb, dawać siebie każdemu, kto przyjdzie...
nawet nie "dawać", ale pozwolić brać... każdemu kto zechce... każdemu kto głodny...

Lubię patrzyć na Chrystusa w Najświętszy Sakramencie... choć słowo "lubię" nie pasuje tu zupełnie...
ale jak nazwać to, co czuję w momencie, gdy klęczę przed Chrystusem pod postacią chleba ? nie znajduję słów...

gdy patrzę na Niego wciąż na nowo ogarnia mnie zdumienie... że wybrał właśnie chleb... że dał się w sposób tak bezwzględny, bezgraniczny...
wiedział o wszystkich profanacjach, o niegodnych przyjęciach Go, o każdej zdradzie...
wiedział o samotności tabernakulum...

i został z nami...
mimo naszego pośpiechu i braku czasu na chwilę adoracji...
mimo naszych niedbałych przykucnięć, bo nawet nie przyklęknięć, przed Nim - ukrytym i cichym, a jakże obecnym i czekającym...
od kogóż więc uczyć się bycia dobrym jak chleb ?

a we mnie tyle zranień, często starannie pielęgnowanych...
jedno wciąż tak świeże... gdy jeszcze wciąż przede mną spotkanie z człowiekiem, który zranił...
i choć już minął pierwszy bunt, choć żalu jest już mniej...
wciąż boli... a w głowie zapala się czerwona lampka: "Ostrożnie ! Z tym człowiekiem trzeba uważać !"
i nie jest to lampka zwiastująca Twoją obecność... to nie jest wieczna lampka tabernakulum...
to moje "ego", które wciąż jeszcze ma tyle do powiedzenia...

i jak tu być dobrym jak chleb ?
jak rozdawać się ludziom, gdy łamanie wciąż boli tak bardzo...
długa droga przede mną...


"Panie, nie jestem godzien...
ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiony sługa Twój",

bo tylko Ty możesz tego dokonać.


poniedziałek, 13 października 2003

Droga

Dzisiejsza notka będzie inna...
Te słowa są szczególnie dla Ciebie, Niedowiarku, ale dotyczą nas wszystkich... dlatego zamiast odpowiedzi do komentarza czynię z nich notkę i umieszczam je tutaj... mam nadzieję, że nie będziesz mi miała tego za złe...

"Kochany Niedowiarku. Siedzę sobie, czytam po raz chyba dziesiąty Twoje słowa... i zastanawiam się, co Ci napisać... tyle myśli ciśnie mi się do głowy, tyle chciałabym Ci powiedzieć...
Tak chciałabym pomóc Ci pokonać wszystkie blokady, rozbić ściany tej Twojej komórki... Ale to nie jest w mojej mocy... Ja ze swej strony zapewniam Cię, że jesteś w mojej modlitwie - tyle mogę ja. Reszta należy do Boga i do ciebie.

Nie lubię dawać rad typu "zrób to, czy tamto", bo mam świadomość, że droga każdego z nas jest inna.
Wiem jednak to, że póki żyjemy wciąż mamy szansę... szansę na odnalezienie Miłości, Nadziei, Wiary, Pokoju, Prawdy... na odnalezienie, a raczej zostanie odnalezionym przez Boga. Bo On czeka, cały czas jest obok. On może uleczyć nasze rany, lęki, może dodać nam sił... ale do tego, by mógł działać potrzebna jest Mu nasza zgoda. On może wykonać w naszą stronę tysiące czy miliony kroków, pokonać całą drogę - pełną naszego bólu, nieufności, zranień, zawodów... ale ten jeden krok w Jego stronę, krok decyzji musimy wykonać sami. On nic nie zrobi na siłę. Dał nam wolną wolę.

To prawda, że później też potrzeba wiele czasu. Nasza słabość, ograniczoność wciąż się oddzywa. Wciąż upadamy, zawracamy z drogi. Nie da się tego uniknąć. Myślę jednak, że chodzi głównie o to, by powstawać z upadków - sam Jezus dał nam tego przykład w Drodze na Kalwarię. Od Niego możemy czerpać siły.

Życie wiary to ciągłe nawracanie się, ciągłe zwracanie swych oczu na Boga.
To prawda, że każde nawrócenie jest inne, na innym etapie drogi, ale jest rzeczywistością, która jest obecna (powinna być obecna) do ostatniego dnia, do ostatniego tchnienia.
Pięknie ilustruje to historyjka, którą ostatnio przeczytałam. Była ona mniej więcej taka: "Do bardzo starego zakonnika przyszli nowicjusze i prosili go, by powiedział im coś o życiu duchowym, o tym jak zostać dobrym zakonnikiem. Staruszek zamyślił się i odpowiedział im tak: A co ja wam mogę powiedzieć ? przecież ja dopiero zaczynam się nawracać !"

Cóż mogę jeszcze dodać ? chyba nic... pozostaje "zakasać rękawy" i zacząć się nawracać.. "

"Ciągle zaczynam od nowa, lecz często w drodze upadam. Wciąż jednak słyszę te słowa: Kochać to znaczy powstawać."

niedziela, 12 października 2003

Wymagania

"Musicie od siebie wymagać, nawet jeśli inni by od was nie wymagali"

/ Jan Paweł II /


Są to dla mnie jedne z ważniejszych słów papieża...
to jedne z tych zdań, które raz usłyszane zapadają głęboko w pamięć... dotykają, przemieniają... i nawet nie wie się dlaczego...
w jaki sposób...

To słowa jak wyzwanie... które nie pozwala osiąść na laurach... napawać się tym, co się już osiągnęło...

One w kolejnych okresach życia napędzały mnie, mobilizowały...

Gdy je pierwszy raz usłyszałam, byłam naprawdę w kiepskiej kondycji psychicznej...
(pewnie kiedyś o tym okresie też napiszę... ale jeszcze nie dziś...)
Wtedy kupiłam sobie kartkę z wypisanym na niej właśnie tym zdaniem, powiesiłam nad łóżkiem... i praktycznie każdego dnia, patrząc na nią, zmuszałam się do życia... do wstania z łóżka, modlitwy, Eucharystii, do nauki... po prostu do życia...

Wciąż uczę się od siebie wymagać... bo gdy przekraczam jeden próg, osiągam jakiś cel... muszę zrobić ten wysiłek, by znaleźć następny...
Nie mówię tu oczywiście o Celu... ale droga do Boga, do zjednoczenia z Nim... to droga tu, na ziemi... pośród ludzi, obowiązków, przyjemności... ta droga składa się z małych celów, które wyznaczają nam inni... i które wyznaczamy sobie sami...

Papież jest dla mnie przykładem, że choroba nie zwalnia z wytyczania sobie celów... wręcz przeciwnie...
ludzi chorych świat często zwalnia od obowiązków... nie wymaga od nich... bo to przecież ludzie biedni, cierpiący, niepełnosprawni !
Niech siedzą w swoich domkach, w swoich pokojach... nie muszą nic robić...

Od Papieża też nikt już nie wymaga ... dalekich podróży... długich przemówień...
wszyscy rozumieją... i choć bardzo by chcieli, to przecież wiedzą, jak bardzo Jan Paweł II cierpi...

Ale Papież od siebie wymaga... wciąż więcej... nie daje sobie taryfy ulgowej...
Nie kryje się ze swoją słabością, a raczej czyni z niej oręż... świadectwo...

Dlatego też chcę się tego od niego uczyć...
by sobie nie odpuszczać...
nie tłumaczyć się sama przed sobą, że przecież choroba, złe samopoczucie...
Chcę wytyczać sobie nowe cele...
nawet jeśli nigdy miałabym nie wykorzystać swojej wiedzy...
Skoro Bóg dał mi pewne zdolności, to po to bym je rozwijała, wykorzystywała...
ON znajdzie sposób do ich wykorzystania... choć ja wciąż tego sposobu nie widzę...
Ja mam od siebie wymagać...
na wszystkich płaszczyznach...
ON uczyni resztę...

"Duc in altum ! wypłyń na głębię... jest przy tobie Chrystus !"


sobota, 11 października 2003

Wewnętrzna zadyszka

Znowu daję się złapać w ten kołowrotek... Tyle rzeczy do zrobienia, książek do przeczytania, praca do napisania.
Setki spraw, setki myśli, setki planów...

Łapię się za jedno... kończę lub nie... i gonię do drugiego. A w głowie wciąż się kołacze: "Jeszcze tyle do zrobienia !"

Klękam do modlitwy, a serce wystukuje nerwowy rytm - bo tyle spraw jeszcze trzeba załatwić...
Siedzę w kościelnej ławce, a myśli błąkają się po wieczornych godzinach, które jeszcze przede mną...

Zwariowana karuzela, z której tak ciężko wysiąść.

Człowiek to nie maszyna, nie potrafi wyłączyć tego, co mu w sercu i głowie gra.
Zresztą chyba nie o to chodzi.
Przecież Bóg zna nas, nasze życie...
uczestniczy w Nim, bo nas kocha... a Miłujący zawsze uczestniczy w życiu umiłowanego...
"Sęk" w tym by było też na odwrót...
By Bóg był obecny w całym moim dniu, a nie tylko w wyznaczonych na modlitwę momentach...
By była we mnie taka "świadomość Obecności"...
Boża równowaga...

Dlatego staram się kierować ku Niemu wzrok...

To takie trochę dziwne porównanie, ale właśnie takie mi przyszło do głowy...
Mam zainstalowane gg. Nawet jak pracuję lubię co jakiś czas spojrzeć na listę kontaktów. Patrzę sobię na świecące sobie słoneczka i myślę o tych, którzy się pod nimi kryją. O niektórych wiem, że właśnie pracują, inni się uczą... Czasem mogę dowiedzieć się o tym co robią z ich opisów...
To, że spojrzę na listę kontaktów i przez moment moja myśl popłynie w kierunku bliskich mi osób wcale nie dezorganizuje mojej pracy, nie zaburza mojego rytmu. Wręcz przeciwnie. Myślę sobie wtedy, że ktoś tak samo jak ja jest zajęty, pracuje... I jest mi raźniej - bo nie jestem sama. Oni wciąż tam są.

Podobnie jest z tym kierowaniem myśli ku Bogu. Jedno krótkie spojrzenie: na obrazek, na krzyż, do własnego wnętrza, także przez okno - na niebo, drzewa, ptaki... krótkie westchnienie...
... to moja lista kontaktów... z Bogiem...
czasem nawet przyjdzie na myśl jakieś zdanie, cytat z Pisma Św. ... to jakby Boży opis... przesłanie, wskazówka... że Bóg wciąż tu jest

W takich chwilach wszystko nabiera właściwego wymiaru. Oby ich było jak najwięcej, bo przecież z chwil składa się całe życie. :-)

"Jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, wtedy wszystko jest na swoim miejscu"

/ św. Augustyn /

czwartek, 9 października 2003

Grzybobranie

"Usiłuj zawsze skłaniać się:
nie ku temu co łatwiejsze, lecz ku temu co trudniejsze;
nie do tego co przyjemniejsze, lecz do tego co nieprzyjemne;
nie do tego co smakowitsze, lecz do tego co niesmaczne;
nie do tego co daje spoczynek, lecz do tego co wymaga trudu;
nie do tego co daje pociechę, lecz do tego co nie jest pociechą;
nie do tego co większe, lecz do tego co mniejsze;
nie do tego co wzniosłe i cenne, lecz do tego co niskie i wzgardzone;
nie do tego aby pragnąć czegoś, lecz do tego by nie pragnąć niczego, nie szukając tego co lepsze wśród rzeczy stworzonych, ale tego co gorsze.
Pragnij z miłości dla Chrystusa dojść do zupełnego ogołocenia, ubóstwa i oderwania się od wszystkiego, co jest na świecie."



/ Św. Jan od Krzyża, Droga na Górę Karmel /


Kilka dni temu moi Rodzice byli na grzybach... no i było później wielkie "oczyszczanie" - grzybów oczywiście :-)
Lubię to robić... szczególnie gdy jestem sama w kuchni... z nożykiem i grzybem w ręku mogę spokojnie sobie rozmyślać...

Tym razem sama czynność, czyli obieranie grzybów, wzbudziło moją refleksję...
Sięgałam do wiadra, wyciągałam grzyba, sięgałam znowu...
Sporo było małych grzybków... no i właśnie...
zauważyłam, że sięgam po te większe - bo łatwiej się je obiera, szybciej...
Nawet w tak prozaicznej sprawie człowiek idzie na łatwiznę !
Przełamałam się i zaczęłam wybierać te mniejsze... przez 10-15 minut...
i znowu miałam dość... i zaczęłam obierać te większe...
i tak toczyła się we mnie walka - pomiędzy tym co łatwiejsze, a tym co trudniejsze...


...i dobrze - bo życie duchowe to ciągła walka... przynajmniej moje... ja je takim odkrywam...
każda (no może prawie każda) modlitwa jest przezwyciężeniem siebie, własnego lenistwa...
każde (ostatnio naprawdę każde !) wyjście na Eucharystię jest wzięciem się w garść, pozostaniem głuchą na wszelkie argumenty przeciw - że zimno, że jest coś do zrobienia, że boli...

tak jest u mnie

a św. Jan od Krzyża powiedział " Usiłuj..." - więc usiłuję...


środa, 8 października 2003

Zaufanie

Każdy dzień jest w dużym stopniu zagadką, niewiadomą, tajemnicą...
jakby tego nie nazwać, jest czymś, czego nie uda nam się wcześniej poznać, przewidzieć, obliczyć...
Możemy sobie planować, ustalać terminy, umawiać się...
a później wystarczy jedna mała chwilka
i wszystko wywraca się do góry nogami...

W niedzielę przypadało wspomnienie św. Faustyny...
teraz jest tydzień miłosierdzia...

U mnie w parafii ostatnio często się śpiewa o zaufaniu Jezusowi...
słowa "Jezu, ufam Tobie" odmieniane przez wszystkie przypadki...

A mnie się ciężko śpiewa te słowa
- bo one pociągają za sobą ogromną odpowiedzialność...
odpowiedzialność za słowa...

ufać...
zawierzyć...
oddać wszystko...
bez względu na to, co się stanie...
ze względu na to...
przyjąć całą sobą...
wierzyć, że to jest dla mnie dobre...
najlepsze...

i choć płyną łzy...
serce boli...
rodzina cierpi...

gdy wydaje się, że wali się świat...
wali się wszystko...

szeptać: Jezu, ufam Tobie
i tak wierzyć
i tak żyć

nawet jeśli to oznacza to...
...co wydaje się być najtrudniejsze

Prośba

Jesteście moją małą wspólnotką, dlatego zwracam się do Was z tą prośbą...
Mój wujek będzie miał jutro operację... pomódlcie się w jego intencji, proszę...


wtorek, 7 października 2003

Dialog miłości

Myślałam dziś o różańcu...
Kiedyś go nie lubiłam, męczył mnie, nużył.

Parę lat temu pewien człowiek pomógł mi go odkryć.
Niby nie powiedział nic wielkiego, podzielił się własnym doświadczeniem,
obiecał modlić się za mnie w trudnym dla mnie okresie,
zachęcił... powiedział trzy proste słowa: "Trzymaj się Mamy !"

Nie umiałam się modlić różańcem (czy dziś umiem ?), nie potrafiłam się do niego zabrać..
Po prostu wzięłam go do ręki i trzymałam - trzymałam się Mamy.
Pamiętam, że tamtej nocy nie wypuściłam go z ręki... kurczowo ściskałam go w dłoni...

Stopniowo poznawałam tę modlitwę...
Zdrowaśka za zdrowaśką... rytm słów i towarzysząca im tajemnica...
tak - TAJEMNICA.
Bo różaniec jest tajemnicą, jego piękno jest tajemnicą, jego głębia jest tajemnicą.
Nie da się nazwać tej tajemnicy (ja nie umiem), można ją odczuwać...

Różaniec stał się dla mnie dialogiem miłości...
miłości trudnej, wymagającej...
bo nie zawsze łatwo przychodzi wziąć go do ręki...
tym bardziej jednak cieszę się, gdy miłość zwycięża we mnie lenistwo...

Najbardziej lubię go odmawiać w zaciszu własnego pokoju, bez pośpiechu...
gdy mogę się zatrzymać... odkrywać tajemnicę... miłować...
Są jednak dni, gdy sięgam po niego w pociągu, tramwaju, w drodze do Kościoła...
Jego rytm pomaga, uspokaja, rodzi ciszę w sercu...
przypomina właściwą hierarchię rzeczy...

Czasem różaniec to rytm słów miłości...
czasem miłosne milczenie wobec tajemnicy...
często to wierność miłości - by trwać w tej modlitwie...
by trzymając się Mamy...
uczyć się mówić "fiat" i nie cofać tej decyzji...
słuchać Jezusa, gdy naucza...
karmić się Nim w Eucharystii...
iść z Nim, gdy dźwiga krzyż...
i z Nim umierać...
z Nim też rodzić się do życia...

i wszystko to czynić z miłości

poniedziałek, 6 października 2003

modlitwa ?

...każde słowo niczym kłamstwo
każde słowo tak puste
przed Tobą
który jesteś Prawdą
który jesteś Pełnią...

niedziela, 5 października 2003

...



"Najpotrzebniejsze do postępu jest milczenie przed Bogiem w pragnieniach i słowach; On bowiem najlepiej przyjmuje milczenie miłości"
/ św. Jan od Krzyża /


Nie ma dziś we mnie słów...
Nie potrafię ich odnaleźć...
i chyba nie chcę ich szukać...

Lepiej zostanę w ciszy...
... i oby to było milczenie miłości...

Proszę Cię, Panie, bądź ciszą we mnie.

sobota, 4 października 2003

Bajka ?

"Przykład świętych nas pobudza, a ich bratnia modlitwa nas wspomaga"

Żyła sobie kiedyś mała dziewczynka. Dziewczynka o smutnych oczach i smutnym sercu. Nie miała przyjaciół, nie miała nawet znajomych. Całe dnie spędzała w oknie swojego pokoju, patrząc na świat, który wydawał jej się piękny, magiczny, radosny. Patrzyła na swoich rówieśników i coś w niej umierało. Umierała jej wiara, umierała nadzieja na lepsze życie. Z każdym dniem umierały jej marzenia.

Powoli zapominała o tym, co mówili jej rodzice, czego ją uczyli. Praktycznie już się nie modliła, wykręcała się od niedzielnych Mszy...
Rodzice widzieli, że dzieje się coś złego, ale nie potrafili jej pomóc.
A ona nie umiała z nimi o tym rozmawiać.

Mała dziewczynka zamykała się w swoim świecie, świecie odgrodzonym od prawdziwego życia szklaną szybą w jej pokoju.
Czasem tylko cichutko płakała w poduszkę - zwykle nocą, by nikt nie słyszał. A jej serce wykrzykiwało wtedy ból i żal do Boga. To była wtedy jej jedyna modlitwa. Prosiła tylko o śmierć... ta mała smutna dziewczynka...

Pewnego dnia włączyła telewizor. Właśnie zaczynał się film o św. Franciszku. Wtedy coś się stało - nie wiadomo nawet jak.
Mała dziewczynka patrzyła jak zaczarowana, chłonęła słowa całą sobą. I nagle okropna skorupa, która otaczała jej serce zaczęła pękać.

Czym poruszył, czym urzekł małą smutną dziewczynkę Święty z Asyżu ?
Nie chodziło o piękne piosenki śpiewane w filmie, nie chodziło o Franciszkową radość, ani o miłość stworzeń...

Mała dziewczynka zobaczyła, że z Bogiem można przeżyć nawet najtrudniejsze chwile...
że można się Mu powierzyć, oddać całkowicie...
z miłości i dla Miłości...
I mała dziewczynka wtedy to uczyniła.

Najpierw były łzy w zaciszu własnego pokoju. Ale to już były inne łzy. Tym razem były to łzy oczyszczenia, łzy powrotu. Była też modlitwa... u stóp krzyża... I wiele godzin przemyśleń...

Rodzice się martwili, denerwowali. Ile razy wchodzili do pokoju widzieli swoją małą córeczkę zamyśloną, wpatrzoną w przestrzeń. Bali się, że ich dziecko traci zmysły... a tak naprawdę ono właśnie wracało do życia.

To nowe życie dopiero się wykluwało. Było takie maleńkie i słabe. Ale już BYŁO.

Bywały jeszcze później chwile trudne, gdy mała dziewczynka wracała do swojego pokoju i do swojego okna, ale nigdy już nie zapomniała o Miłości, nie potrafiła o Niej zapomnieć.

A wszystko zaczęło się od filmu o świętym Franciszku. Bo Pan Bóg zna drogę do każdego serca - czasem może się ona zaczynać od filmu w TV.

Bajka ?
Chyba nie - bo ja znam tę dziewczynkę. :-)


piątek, 3 października 2003

Sieć

Czytam dziś już któryś raz słowa Adrienne von Speyr. Sytuację człowieka przyrównuje ona do sieci, którą Bóg rozpina. Pisze tak:

"Sieć utkana jest z nici i kiedy leży na stole to przypomina niewielkie wzniesienie, żałosną górkę. Bóg bierze tę sieć i napina, rozciąga bardzo silnie i w całości. I kiedy już mi pokazał jak ją napina, pragnie współdziałania z mej strony - bym pozwoliła się napinać, bym nie czyniła tego samodzielnie. A dalej, bym zaakceptowała sposób, w jaki Bóg napiął sieć i pozwoliła, by stało się to owocne. Tak więc to Bóg decyduje na ile i w jaki sposób sieć zostaje rozpięta. Wszystko, co ze swej strony mogę uczynić, to modlić się, bym została tak rozpięta, jak On sobie tego życzy, by pozostać tak rozpiętą właśnie tu, gdzie On to ze mną uczynił. Nie mogę żądać: Uwolnij to ramię zanim rozciągniesz to drugie, bo w przeciwnym razie moja pozycja będzie mi bardzo niewygodna"

Czytam, czytam i staram się czerpać z tego siły...
Chwilami wydaje mi się, że nie wytrzymam... tego rozciągnięcia...
A tu wciąż jeszcze tyle jest MOICH spraw...
spraw, które nie spoczywają w rękach Boga...
których Mu jeszcze nie oddałam...

Ale to chyba już tak jest.
Moje dzisiejsze 100 % dane Bogu jest inne od tego wczorajszego. Jutrzejsze pewnie też będzie inne - oby na plus !

Bo to 100% jest takie "na dziś".
Nawet jeśli to tylko 1% moich spraw...
Nawet jeśli to tylko jedna, mała nitka mojej sieci...
to wszystko co dziś potrafię oddać...

czwartek, 2 października 2003

Moje Anioły

Dziś Kościół przypomina o aniołach stróżach.

W moim życiu są trzy. :-)
Dwa z nich to moi Rodzice.

Byli młodzi, szczęśliwi, pełni marzeń.
Moje przyjście na ten świat spowodowało, że musieli bardzo szybko dorosnąć.
Skończyła się ich młodość, zaczęły pielgrzymki od szpitala do szpitala.
A świat nie był łaskawy...
ludzie byli okrutni...
diagnozy straszne...
A oni dali radę, udźwignęli i wciąż niosą...
Nigdy się nie poddali.
Zawsze byli i wciąż są.
Przy każdym szpitalnym łóżku, po każdej operacji.
Tydzień w tydzień pokonywali kilkaset kilometrów by być - choć przez kilka godzin.
Nawet gdy nie mogli być - byli...
...pamięcią, modlitwą, miłością. Zawsze to czułam !

Moje Anioły...

I wtedy, gdy stałam na progu...
gdy czuliśmy, że każde rozstanie może być tym ostatnim...
byli tak cisi, dzielni, pełni nadziei - pomimo wszystko...

Kocham ich - moje Anioły.

Wiem ile wycierpieli...
i pewnie dlatego chcę ich chronić - nade wszystko !
Zawsze byli przy mnie i dlatego nauczyłam się uśmiechać pomimo bólu.
Oni nie wiedzą... nie muszą wszystkiego wiedzieć...
Bo ich ból jest moim bólem.
Chcę im tego oszczędzić. (I sobie też.)
Bo to moje Anioły, a o Anioły trzeba dbać !

Boże, dziękuję Ci za Anioły. :-)

Chyba już czas...

Pytacie mnie kim jestem.
Chyba już czas uchylić rąbka "tajemnicy", choć w pierwszym zamierzeniu miał to być blog anonimowy...
Ale cóż - chyba jednak tak całkiem anonimowy nie będze. ;-)

Niektórzy zasugerowali się nazwą "carmelo" (co w pewnym sensie było zamierzone). "Carmelo" to po prostu hiszpański odpowiednik słowa "Karmel" - ot i wyjaśnienie nazwy.

A ja mam na imię Ania (z tym zdążyłam się już "zdradzić" na niektórych blogach) i jestem sobie zupełnie zwykłym człowieczkiem.
Tak naprawdę to nie wiem co o sobie napisać...
co chcecie wiedzieć...
co ja chcę o sobie powiedzieć...

Kilka lat temu skończyłam studia. Robię doktorat... mam nadzieję, że zrobię. :-)
Ze względów zdrowotnych większość czasu spędzam w czterech ścianach mojego pokoju - to jest mój mały Karmel. :-)

Bywają chwile trudne, bardzo trudne.
Ci, którzy znają mnie osobiście wiedzą o tym. Wiele było w moim życiu buntów i załamań. Wciąż zdarza mi się wołać: "dlaczego ?!"

W tych "lepszych dniach" staram się przeżywać życie, wykorzystując każdą chwilę, każdą możliwość. Taką możliwością stał się dla mnie także internet.
Mało jest ludzi wokół mnie... i pewnie dlatego Wy stajecie się mi tak bardzo bliscy. Dziękuję Wam za obecność, ciepłe słowa, każdy wpisik...

Nigdy, nikomu nie potrafiłam powiedzieć aż tyle o moim przeżywaniu Karmelu...
Jesteście pierwsi.
Mam nadzieję, że teraz nie stchórzę.

środa, 1 października 2003

Moc słabości...

Dziś św. Tereski od Dzieciątka Jezus.

Zastanawiam się nad jej rolą w moim życiu...
Na pewno bliższy jest mi Jan od Krzyża, nawet nie wiem dlaczego... tak jakoś...
Ale ona też jest ważna - ona też uczy drogi na Górę Karmel ! :-)

Najczęściej mówi się o jej byciu dzieckiem przed Bogiem.
Hm... jakież to było dojrzałe dziecko...

15-latka w Karmelu, w surowym, klauzurowym zgromadzeniu w XIX wieku...
Jakaż siła z niej bije...
Wezwana przez Boga do Karmelu nie waha się użyć wszystkich środków, by cel osiągnąć.
Jakże mi tego brakuje...

A po wstąpieniu...
gdy wydawało się, że wszystkie marzenia się spełniają...
gdy oddała się całkiem Oblubieńcowi...
przychodzi najczarniejsza z wszystkich nocy !

Jakże musiało być jej ciężko.
W samotności, milczeniu, surowości Karmelu...

I nie cofnęła się nawet o krok.

--

Panie, dałeś mi inny Karmel niż jej.
Daj mi jednak, proszę, taką samą siłę, taką samą wytrwałość.
Pomóż mi kochać Ciebie...

Modlitwa Ogrójca

Czy zdarza się Wam ofiarować swoje cierpienia w jakiejś intencji ?

--

Jakoś w moim życiu zawsze było dużo cierpienia...
Moi rodzice od początku uczyli mnie przeżywania tego co trudne w jedności z cierpiącym Chrystusem...
Niestety ich nauki nie zawsze przekładały się na moją praktykę.
Ale od kilku lat staram się o tym pamiętać - choć z różnym skutkiem.

--

Dzisiejsza noc to moje doświadczenie Ogrójca...
Bo jakże nazwać taką modlitwę ???
...gdy ból wydaje się rozrywać... i prosisz: Panie ulżyj mi ! już nie mogę !
...gdy przed oczami stają wtedy twarze osób, które potrzebują, które proszą o modlitwę... i mówię: niech będzie... dla nich... dla ich wytrwania... dla ich nawrócenia... dla Ciebie...
... i po chwili: zabierz to, proszę ! już nie mogę !!!...
... ale jeśli jest to potrzebne...


Ogrójec.
To wcale nie jest wzniosłe doświadczenie.
To doświadczenie bolesne - jak bolesna jest ta tajemnica różańca...

--

"Czyż możecie pić kielich, który Ja mam pić ?" (Mk 10,38)
Panie, nie potrafię, nie daję rady !
"Wystarczy Ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali" (2 Kor 12,9)
Niech się stanie...
Proszę, bądź przy mnie blisko...