niedziela, 30 listopada 2003

Przykazania

Od kilku dni wszystkie media informują o rewolucyjnych zmianach w przykazaniach kościelnych.
List Episkopatu przeczytałam, wysłuchałam dziś kazania na temat jego treści - żadnych rewolucji się nie dopatrzyłam.

To, co przede wszystkim dostrzegłam - i to nie po raz pierwszy - to sposób w jaki media potrafią z wszystkiego zrobić sensację.

Jeśli ktoś chce przeczytać list Episkopatu oto link:
List Episkopatu Polski na temat przykazań kościelnych

sobota, 29 listopada 2003

Trampolina ?

"To, co uważałem dotychczas za przeszkodę, stanie się obecnie środkiem: pokusy, roztargnienia, trudności wewnętrzne i zewnętrzne. Dotychczas to wszystko hamowało mnie i zniechęcało; obecnie posłuży mi jako trampolina wznosząca ku Bogu i oswobadzająca od stworzenia. Będę w tym widział już tylko naglące zaproszenie, abym jeszcze bardziej łączył się z moim Bogiem aktem wiary, ufności, miłości i zawierzenia. Przykre rzeczy staną się łaskami, ponieważ zmuszą mnie do wychodzenia z samego siebie, aby żyć już tylko w Bogu."

Miłość i milczenie, książka napisana przez anonimowego kartuza /


W przerwie między pisaniem doktoratu a przygotowywaniem się do wykładu wzięłam do ręki tę książkę...
Chyba nigdy nie myślałam o swoich słabościach jak o trampolinie...
Coś w tym jest...

czwartek, 27 listopada 2003

Córka marnotrawna...

"Powiedział też: «Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: "Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem". Lecz ojciec rzekł do swoich sług: "Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". I zaczęli się bawić." 

(Łk 15,11-24)


Od kilku dni pochylam się nad tekstem przypowieści o synu marnotrawnym...
Jest to jakby trochę "wymuszone", bo związane z wykładem, który mam powiedzieć za kilka dni...
ale staram się, by było to przede wszystkim z pożytkiem duchowym dla mnie... bo przecież to nie jest zwykły tekst, ale Słowo Boże...

patrzę na postać syna, na postać ojca...
patrzę na swoje życie, patrzę na Ojca...
tak łatwo mi odejść... zabrać wszystko... roztrwonić...
tak trudno mi przyznać, że zawsze, gdy sama chcę meblować swoje życie... to wszystko się rozsypuje...
a ja zostaję w bagnie własnych grzechów, słabości, pożądliwości...
tak trudno zdecydować się na powrót...
tak ciężko przyznać się przed sobą samą, przed Tobą do błędu...
a to jedyna droga, najlepsza droga !
bo Ojciec wciąż czeka, wygląda, nie może się doczekać...
wybiega na spotkanie, rzuca się na szyję, całuje...
obdarza darami, przywraca utraconą pozycję, godność...

do mnie należy decyzja:
czy zostanę w swoim bagnie...
czy wrócę do domu Ojca, przyznając się do grzechu...
Ojciec wciąż czeka, chcąc okazać mi swoją miłosierną miłość...

środa, 26 listopada 2003

...

"Ty sprawiasz, że moc w słabości się doskonali i umacniasz słabych ludzi do złożenia świadectwa wiary" 

/tekst prefacji/

wtorek, 25 listopada 2003

Zaczyn...

Czytam o małych siostrach i małych braciach Jezusa... tych opartych na duchowości Karola de Foucauld...
przenikają do różnych środowisk... do tych najuboższych...
by być jak oni
by być jednymi z nich

ubodzy i prości
żyją
w taborach cygańskich tak samo jak Cyganie
pod namiotami Sahary jak koczownicy
w celach więziennych jak więźniowie
pracują w halach fabrycznych jak inni robotnicy...
...

"Przeniknij głęboko swe środowisko, uświęcaj je przez zgodność swojego życia z życiem Jezusa, przez przyjaźń, przez miłość, przez całkowite oddanie się w służbie innym, przez życie tak z nimi wszystkim złączone, żeby aż stanowiło jedno, wtedy będziesz wśród nich jak zaczyn, który zatraca się w cieście i w ten sposób je podnosi, aby mogło urosnąć."

/ s. Magdalena, mała siostra Jezusa /


każdy z nas może być taką małą siostrą lub małym bratem Jezusa w swoim środowisku...
być takim zaczynem....

niedziela, 23 listopada 2003

Słowo

"Szacunek katolików do Pisma św. jest niezmierny i ujawnia się przede wszystkim w tym, że trzymają się z dala od niego."

/ Paul Claudel /


Słowo...
Żywe Słowo...

Pismo św.
Liturgia Słowa
Liturgia Godzin

czytam
słucham
słyszę ?
żyję ?

mnisi mawiali o "przeżuwaniu" Słowa... trwaniu w Nim... zgłębianiu... karmieniu się Słowem... przez cały dzień...
by trwało w człowieku... wnikało do krwioobiegu... i przemieniało...

uczyli się Go na pamięć...
(w języku francuskim "nauczyć się na pamięć" to "par coeur" - opanować "przez serce")

przez serce... w sercu... dla serca...

czytałam kiedyś, że św. Antoni Pustelnik tak słuchał Słowa, by żadne nie upadło na ziemię...

USŁYSZANE w piątek...

"Żądam od ciebie ofiary doskonałej i całopalnej - ofiary woli, z tą ofiarą nie może iść w porównanie żadna inna. Sam kieruję życiem twoim i wszystko tak urządzam, abyś Mi była ustawiczną ofiarą i czynić będziesz zawsze wolę Moją, a dla dopełnienia tej ofiary łączyć się będziesz ze Mną na krzyżu."

/Dzienniczek s.Faustyny /


człowiek wzdraga się przed ofiarą...
pojawia się lęk, obawa...
to jednak nie o uczucia chodzi - one zawsze będą w jakiś sposób drżeć...
to decyzja woli...
i wierność tej decyzji...

piątek, 21 listopada 2003

Zamknięcie otwierające...

"Samo osadzenie za wysokim murem czy w zastrzeżonym miejscu nie powstrzyma ducha, który może być wypełniony pragnieniami doczesnymi. Potrzeba więc równolegle, a może najpierw mówić o klauzurze serca.
[...] Klauzura serca znaczy nie dopuszczanie do siebie zwątpienia, zniechęcenia, wzburzenia uczuciowego, na utrzymaniu serca i umysłu wolnego od zaciemnienia. Znajduje swe miejsce w trwaniu w trzeźwości duchowej, by nie dać się uśpić nieprzyjaciołom duchowym. Taka trzeźwość to stan serca głęboko przebudzonego, zdyscyplinowanego, które nie da się zwieść z właściwej drogi. Jest to stan ducha, w którym człowiek jest gospodarzem u siebie, daleki od wszelkich form upojenia poza upojeniem Duchem, od namiętności, by być roztropnym i trzeźwym, jak wzywa św. Piotr (1P 4,7)
[...] Klauzura serca pozostaje ciągłym wezwaniem do nawrócenia, nawracania swych słów, myśli, pragnień, "zawracaniem" ich do Boga. Tu wszystko ma stawać się modlitwą, nawet zwykła rozmowa, jak chciałby św. Paweł, by przemawiać do siebie w psalmach i hymnach (Ef 5,19). Klauzura jest sercem zwróconym z dziękczynieniem do Oblubieńca i spijaniem słów prawdy z Jego ust."


(M.Zawada, Zaślubiny z samotnością )

Do klauzury zewnętrznej wezwani są nieliczni...
Do wewnętrznej niekoniecznie...

---

Dziś jest dzień życia konsekrowanego klauzurowego :)




czwartek, 20 listopada 2003

Dlaczego nie ?

"w całym postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was powołał, gdyż jest napisane: Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty" 

(1 P 1,15-16)


Dlaczego tak trudno nam w to uwierzyć ? Przecież Bóg jasno mówi, że tego dla nas pragnie, że tego od nas oczekuje.
On znając wszystkie nasze słabości, naszą grzeszność, powołuje nas do świętości. A my nie możemy uwierzyć, że to jest możliwe.
Przecież On jest Panem rzeczy niemożliwych. Dlaczego w to nie uwierzyć ?

"Wprowadzajcie zaś słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie"
(Jk 1,22)

środa, 19 listopada 2003

Dwa światy ?

Byłam wczoraj na uczelni. Przed zajęciami poszłam do Katedry na Eucharystię. Katedra jest od jakiegoś już czasu cała w rusztowaniach, prowadzone są pewnie jakieś prace restauracyjne... Gdy wychodziłam okazało się, że wejście główne zostało "zablokowane" ze względów bezpieczeństwa. Rozwieszono biało-czerwone taśmy... Przejścia nie ma!

---

Przypomniały mi się czytane niedawno słowa P.Evdokimova: "Spraw, Panie, aby pomiędzy Twoją świątynią a ulicą nie było nigdy parkanu, lecz otwarta brama, która pozwoli nam się porozumiewać".
Czy świat katedr, kościołów, świat sprawowanych Eucharystii i odmawianych modlitw nie jest dla mnie czasami jakby "innym światem" ? światem oderwanym zupełnie od rzeczywistości ?
Tajemnica, która staje się w Sakramencie Ołtarza jest prawdziwie "inną rzeczywistością"... nigdy nie zdołam Jej pojąć, zrozumieć... to Tajemnica Miłości... poznaje się Ją przede wszystkim sercem...
Jednakże ta Tajemnica jest skierowana właśnie do mnie... dana mi... dana nam wszystkim. Ma przemieniać nas w tej konkretnej rzeczywistości naszego życia, tu i teraz. Nie jest czymś oderwanym, odrealnionym...
To nie są dwa światy - "świat wiary" i "normalny świat"... Komunia z Chrystusem staje się we mnie i ma mnie przemieniać. Nie kończy się ona wraz z przekroczeniem drzwi świątyni... wręcz przeciwnie...

Czy po każdej Eucharystii staję się lepszym człowiekiem ? Czy Eucharystia (dziękczynienie !) jest we mnie, gdy wracam do domu, do swoich obowiązków ? Czy trwam w komunii z Nim ?

Spraw, Panie, bym nie tylko szła do Ciebie do kościoła, ale bym też z Tobą wracała do domu...




sobota, 15 listopada 2003

Proszę...

Umocnij mnie wiarą
w sens i cel
tego wszystkiego

Daj nadzieję
która oświetli następny krok
bym nie upadła

Naucz mnie miłości
która się nie cofa
i z wysokości krzyża woła: Pragnę !

Poprowadź mnie drogą zawierzenia
Jezu, ufam Tobie


czwartek, 13 listopada 2003

On i Ona i ...

"Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki" (Pnp 8,7)

Od kiedy pamiętam widywałam ich w kościele. Codziennie byli na Mszy św. Wychowali siedmioro dzieci. Mieszkali z nimi w dwóch pokojach, było bardzo biednie. Przez cale życie pomagali innym, potrzebującym. Umieli się dzielić.

On ostatnio z laseczką, przygarbiony. Zawsze uśmiechnięty, serdeczny. Każdego witał uśmiechem i słowami "Szczęść Boże".
W pierwszy czwartek miesiąca września też był na Mszy św. Następnego dnia, w dniu urodzin, poczuł się źle. Nie poszedł do kościoła. Kazał zawołać księdza. Ksiądz proboszcz przyszedł, wyspowiadał, udzielił Sakramentu Namaszczenia Chorych i Komunii św. Chwilę porozmawiali.
Później przyszły dzieci i wnuki - życzenia złożyć z okazji urodzin. Posiedzieli, porozmawiali. Dziadek wnuczka zawołał do siebie. Wnuczek ostatnio do kościoła chodzić nie chciał, buntował się. Posiedzieli chwilę, poszeptali. Dziadek wnuczka poprosił, żeby jego tajemnicę różanca w Róży przejął, żeby codziennie tę dziesiątkę odmówił. I żeby do spowiedzi poszedł. Wnuczek obiecał. Później On pobłogosławił wszystkich, pożegnał się.
Zostali sami: mąż i żona. On leżał, Ona siedziała przy nim. Rozmawiali. Później Ona wstała, poszła coś zrobić. Odeszła tylko na chwileczkę. Gdy wróciła On leżał na łóżku, na boku, twarz miał zwróconą ku obrazkowi Jezusa Miłosiernego. Nie żył.
Zapłakała... nie zdążyli się pożegnać....
Jego pogrzeb był w niedzielę, w pierwszą niedzielę miesiąca, w którą zawsze zmieniał tajemnicę różańca.... o 15.00... w godzinie Miłosierdzia... Wtedy też wnuczek przystąpił do Sakramentu Pojednania i przyjął Komunię św. I różaniec wciąż odmawia.

Ona została. Było jej smutno bez niego. Zawsze była bardziej skryta od niego, zamknięta w sobie. Pomagała wszystkim. Dla siebie nie chciała nic. Nową kurtkę, którą kupiła jej córka, oddała kuzynce ("Bo mnie to nic nie potrzeba. Starczy to, co mam."). Pożyczała pieniądze, kupowała jedzenie dla biednych sąsiadów. Zawsze taka była. Choć nie umiała się tak radośnie do wszystkich uśmiechać... jak On....
Teraz sama chodziła na Mszę św. I tęskniła.
1 listopada stała nad jego grobem. Modliła się, płakała. Prosiła: "Zabierz mnie, wyproś mi tę łaskę. Nie chcę tu być bez Ciebie". Wieczorem źle się poczuła. Zawołali księdza. Nieprzytomna trafiła do szpitala. Diagnoza: wylew. Ponad tydzień leżała w szpitalu. Nie odzyskała przytomności. Zmarła w niedzielę w nocy. We wtorek byłam na jej pogrzebie... był o 15.00... w godzinie Miłosierdzia...

I jeszcze jedno... Zawsze powtarzała dzieciom: "Pamiętajcie. Choćby było bardzo biednie... trzymajcie się razem. Nigdy się nie kłóćcie."
Po pogrzebie spotkali się w gronie rodzinnym. Wyniknął jakiś spór między dwoma braćmi. Zaczęła się kłótnia. I właśnie wtedy przyszedł SMS od trzeciego brata, który już pojechał do domu. Treść SMS-a: "Pamiętajcie. Nie kłóćcie się. Mama zawsze o to prosiła." I już było po kłótni. :)

---

wciąż są takie miłości...
nie takie w których wszystko się układa...
bo i bieda była... i problemów wiele ...
ale takie, w których związek dwojga to tak naprawdę związek trojga...
bo to byli: On i Ona i BÓG - zjednoczeni w Miłości...
tam gdzie jest taka Miłość wszystko jest możliwe....

"Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość - te trzy. Z nich zaś największa jest miłość" (1 Kor 13,13 )




wtorek, 11 listopada 2003

Lekcja pokory


Miała naście lat. Od kilku już lat była we wspólnocie. Miała swój rytm: szkoła, dom, Kościół. Było jej dobrze. Wreszcie była szczęśliwa.
Tylko lekarze mówili coś o operacji. Że jeśli się jej nie podda, to niedługo wyląduje na wózku inwalidzkim. Bała się tego, ale nie chciała już żadnych operacji. Rodzice nie chcieli jej zmuszać. Miała już tyle lat... do niej należała decyzja. A ona nie chciała.
Pewnego dnia dowiedziała się o wszystkim Siostra, liderka jej wspólnoty. Nic nie powiedziała, tylko zamyśliła się głęboko.
Jakiś czas później było czuwanie w kościele. Ona klęczała blisko ołtarza, śpiewała. W pewnym momencie podeszła do niej Siostra. Powiedziała jedno zdanie: "A czy ty pytałaś Jezusa, czy On nie chce tej operacji ?" Świat zawirował. Oczywiście, że nie pytała. Teraz też nie musiała pytać. Już wiedziała. ON chciał.
Miesiąc później była na wizycie kontrolnej w szpitalu. Oczywiście wypłynął temat operacji. Ale ona nie chciała o tym słuchać. Powiedziała: nie. Gdy wyszła z budynku szpitala, poczuła, że nie może tak odejść. Stanęła i rozpłakała się... i zawróciła.
Czekając na wezwanie na oddział, zastanawiała się dlaczego tak musi być, czemu ma służyć to doświadczenie. Doszła do wniosku, że Jezus jej tam potrzebuje, że widać ma świadczyć o swojej wierze, ma nawracać....
Gdy trafiła już na oddział, mówiła o swojej wspólnocie i swoim byciu z Jezusem, dużo czasu spędzała w szpitalnej kaplicy. Brakowało jej codziennej Eucharystii i wspólnotowych spotkań, ale radziła sobie. Przecież Jezus chciał, żeby tu była.
Później była operacja, błąd lekarzy i fatalne jego skutki. Zakażenie i wiele tygodni z gorączką. Kroplówki, zastrzyki, tabletki. Wiele nocy przestała przy łóżku, bo ból nie dawał się położyć. Później już leżała pomimo bólu, bo nie miała siły stać ani siedzieć. Bała się rozstań z Rodzicami, bo... po prostu bała się.
Nie było już modlitwy porannej i wieczornej, bo dzień zlał się z nocą. Nie było już modlitw w kaplicy. Tylko ksiądz raz w tygodniu przychodził z Komunią św. Raz, gdy pominął jej salę, płakała cały dzień... bo to już był jedyny Pokarm, który dodawał jej sił...
I był taki dzień (a może to była noc ?)... Leżała z wysoką gorączką, a światło szpitalnych jarzeniówek wwiercało się w jej mózg. Łzy płynęły po zapadniętych policzkach, a usta szeptały: "Ja już nie mogę. Jezu, ja już nie mogę. Zabierz mnie stąd, bo ja już nie wytrzymam".
A przy łóżku siedziała pielęgniarka. Trzymała ją za rękę, gładziła po włosach i szeptała do ucha: "Nie bój się. On jest przy Tobie. On Ci pomoże. Pamiętasz jak mówiłaś, że Go kochasz ? On też bardzo Cię kocha i nie zostawi Cię nigdy. Uchwyć się Jego dłoni"...

Gdy już było lepiej, gdy spadła gorączka i zakażenie zostało opanowane... zrozumiała, że to całe doświadczenie nie było po to, by przybliżyć innych do Chrystusa... Ono było po to, by ona sama się do Chrystusa zbliżyła... i po to, by zrozumiała, że cała moc świadectwa od Niego pochodzi... że nie własną siłą człowiek nawraca innych... że tylko On to może uczynić przez nas...


sobota, 8 listopada 2003

On jest

"[...] Potem miał sen, w którym przemówił do niego Chrystus: Co ci dolega ? - zapytał - Czy dobro przestało być dobrem dlatego tylko, że cierpisz ? To, co obiecałem ci na początku, jest nadal prawdą. Znalazłeś się w tarapatach, zgoda, ale poza tym nic się nie zmieniło. Nadal jestem ten sam i zawsze tym samym pozostanę."
/ R.Bolt, Misja /

W chwilach zachwycenia Bogiem,
gdy wszystko się układa,
gdy żyć się chce
gdy świat się uśmiecha
i ludzie wokół radośni
gdy modlitwa jest lekka jak babie lato i frunie prosto do nieba
gdy można się spotkać z ludźmi
myślącymi podobnie
wierzącymi podobnie
i można snuć wspomnienia
i modlić się razem
śpiewać i klaskać
a nawet tańczyć na chwałę Pana
gdy wszystko jest "ok" i "spoko"
gdy ...

wtedy można składać deklaracje
wyznawać "Jezu jesteś Panem"
mówić: "wszystko dla Ciebie"
i : "Niech się stanie Twoja wola"
można mówić, że piękna jest wiara
i że dobrze jest wierzyć
można też mówić o pięknie modlitwy spontanicznej
i radości bycia we wspólnocie...

gdy mija pierwsze zachwycenie
gdy przychodzi szara codzienność
gdy przychodzi trud
ból
samotność
niezrozumienie
gdy trzeba tracić
to co utracić trzeba
by być wolnym naprawdę
by należeć tylko do Boga
gdy nic się nie układa
i trzeba zawierzyć że tak właśnie ma być
gdy świat śmieje się
- tym razem nie do ciebie ale z ciebie
i wytyka palcami
gdy modlitwa jest jałowa jak pustynne obszary
i wydaje się że pełznie po ziemi
i do nieba jej bardzo daleko
gdy wspólnota staje się szkołą pokory
i cierpliwości
i miłości wzajemnej
gdy nie ma sił na śpiewy i tańce
gdy wszystko jest nie tak jak być miało
gdy...

wtedy trzeba uchwycić się tych słów:
"JEZU JESTEŚ PANEM"
i powtarzać w sercu: "wszystko dla Ciebie"
i szeptać do utraty tchu : "Niech się stanie Twoja wola"

I choć czasem może nie ma poczucia, że piękna jest wiara
i że dobrze jest wierzyć
i modlitwa spontaniczna jakby nie ta sama
i radość bycia we wspólnocie gdzieś przepadła...

i choćby wszystko się zmieniło
zawaliło
przepadło
choćby wszyscy odeszli
zostawili
zdradzili

i choć jest trudno
i wszystko wydaje się walić
choć boli tracenie
umieranie
to tylko droga
droga do zjednoczenia z Nim

właśnie wtedy trzeba odnaleźć w sobie oś wewnętrzną
punkt odniesienia
świadomość,
której nic nie zniszczy
nie zdusi
nie wyrwie z pamięci

że przecież Bóg jest wciąż ten sam
On wciąż jest
i wciąż kocha
i wciąż Mu zależy

ON JEST ZAWSZE TEN SAM
bo On jest Miłością
która ukochała każdego z nas z osobna
i wciąż kocha
i nigdy kochać nie przestanie

"Stat crux dum volvitur orbis"
Krzyż stoi, choć świat się obraca




środa, 5 listopada 2003

Drogowskazy

W kilku ostatnich dniach dużo myślałam o osobach, które wywarły duży wpływ na moje życie, a które już odeszły...
Stały się dla mnie w pewnym stopniu nauczycielami życia... z ich lekcji wciąż czerpię... i pewnie długo czerpać będę... pewnie już zawsze...

HELENA
Była moją katechetką.
Z racji indywidualnego nauczania przez wiele lat nauczyciele przychodzili do mnie. Tylko nikt nie uwzględnił w moim planie katechezy. Do Pierwszej Komunii Św. przystąpiłam w szpitalu. Później, jak już byłam w domu, moją edukacją religijną zajmowali się "tylko" Rodzice i Babcia. Aż do czasu, gdy dowiedziała się o mnie właśnie Helena. To ona zadeklarowała, że bez żadnego wynagrodzenia, będzie do mnie przychodzić. Może nie byłoby to aż tak zaskakujące, gdyby nie fakt, że była osobą niepełnosprawną i poruszała się z dużymi trudnościami (chodziła tylko dzięki protezom, przy pomocy kul). Tak więc raz na dwa tygodnie wspinała się na moje pierwsze piętro - bez względu na to czy wiosna, czy zima.
Uczyła mnie przez dwa lata (7-8 klasa), przygotowała mnie do Sakramentu Bierzmowania. Nasze spotkania były specyficzne. Nie było przekazywania suchej wiedzy. Po prostu rozmawiałyśmy, dzieliłyśmy się Słowem Bożym. Helena podsuwała mi ciekawe książki. I co dziwne nigdy nie rozmawiałyśmy o cierpieniu, chorobie, bólu. Dwie niepełnosprawne osoby...
Wogóle nie pamiętam by ona kiedykolwiek się skarżyła. Zawsze pogodna, uśmiechnieta. Każdego dnia można było spotkać ją w drodze do Kościoła. Szła na katechezę, na Mszę Św., na spotkanie wspólnoty, którą sama założyła i która istnieje (choć w zmienionej formie) już ok. 15 lat.
Pewnego dnia, w drodze do Kościoła pośliznęła się i wywróciła. Dostała krwotoku. Później okazało się, że w miejscu rany powstały komórki rakowe. Przerzuty. O wszystkim dowiedziałam się w szpitalu, w którym leżałam po operacji. W podobnym czasie stałyśmy na progu wieczności... Ja wróciłam, ona odeszła...
Później dowiedziałam się, że do końca była radosna, uśmiechnięta, bez słowa skargi. Dopytywała się o problemy znajomych, pamiętała o nich w modlitwie. Nie mówiła o sobie i swoim cierpieniu. Odeszła spokojna. Była gotowa.

Staram się uczyć od niej tej pogody ducha, uśmiechu i niepamiętania o sobie. Uczę się by walczyć, by nie poddawać się słabości i wciąż wytyczać sobie jakieś cele, zadania... Uczę się, by nie koncentrować uwagi innych na sobie i swoich troskach. Wciąż kiepsko mi to wychodzi, ale staram się...

KSIĄDZ ANTONI
Trafił do naszej parafii jako rezydent. Gdyby nie zaproszenie naszego proboszcza, musiałby - z racji problemów zdrowotnych - trafić do Domu Księży Emerytów.
Już jako młody ksiądz miał poważny wypadek. Bardzo w nim ucierpiał i skutki tego wypadku odczuwał już przez całe życie. Później doszła cukrzyca, choroba serca. Gdy trafił do naszej parafii, był jeszcze dość sprawny. Udzielał się jak mógł w życiu parafii. Udzielał sakramentów, głosił kazania, spotykał się z ludźmi służąc im swoją modlitwą i dobrym słowem.
Z roku na rok było gorzej. Cukrzyca spowodowała u niego kłopoty ze wzrokiem. Wystąpiło u niego typowe schorzenie - tzw. "stopa cukrzyka". Cierpiał bardzo, ale największym bólem było dla niego to, że nie mógł już służyć ludziom jak dawniej. Starał się walczyć.
Rozpoznawał nas po głosie, dotykał naszych twarzy... tak się cieszył, gdy ktoś do niego przychodził...
Pamiętam jak kuśtykał do ołtarza prowadzony pod rękę przez lektora... jak starał się, choć nie mógł już praktycznie nic przeczytać z Mszału...
Po 10 latach pobytu w naszej parafii postanowił pójść do Domu Księży Emerytów. Wiedział, że w parafii już dużo nie pomoże... nie chciał być ciężarem.
W Domu Księży Emerytów też służył. Gościł każdego z radością, zawsze chciał czymś ugościć, poczęstować. Służył swoim czasem, uwagą... modlitwą... Sakramentem Pojednania... Choć nie widział oczami, widział nas i nasze problemy sercem. Starał się robić, to co mógł.
Ostatni raz widziałm go w dniu, w którym broniłam magisterium. Poszłam do niego wraz z Rodzicami, żeby opowiedzieć o wszystkim, pochwalić się. Był taki podekscytowany, radosny. Żartował, opowiadał dowcipy. Zapraszał nas znowu.... Nie zdążyliśmy już go odwiedzić po raz kolejny... Zmarł niedługo później... Nagły zawał, bardzo rozległy... Nie było szans, by go uratować...

Czego się uczę od niego ? Tego, by się nie poddawać zniechęceniu... by pomimo poczucia bezużyteczności, starać się służyć ludziom - jak tylko można...

ANETA
Poznałam ją na studiach, mieszkałyśmy razem. Pewnego dnia, widząc jej niezorientowanie w temacie, zapytałam dlaczego zdecydowała się studiować teologię. Nigdy nie zapomnę jej odpowiedzi: "Bo chciałam podziękować Bogu za to, że wyzdrowiałam". Wtedy dowiedziałam się, że w szkole podstawowej zachorowała na raka kości. Przeszła chemię, miała operację. Choroba pozostawiła na niej swój ślad. Miała porażoną rękę, kłopoty z koncentracją, nauka przychodziła jej z trudem. Ale była zdrowa i za to chciała Bogu podziękować swoimi studiami.
Niestety nie wszystko szło tak łatwo, jakby mogło się wydawać. Aneta nie mogła przyswoić materiału, zarywała noce, piła kawę litrami, a tabletki przeciwbólowe łykała garściami. Moje argumenty do niej nie trafiały. Złościła się na mnie i szła do książek.
I stało się. Po kilku miesiącach nastąpił nawrót choroby. Nie mówię, że to przez studia. Ale wycieńczenie organizmu, stres też zrobiły swoje. Aneta nie podeszła do żadnego egzaminu w sesji zimowej, bo była już w szpitalu. Wciąż jednak nie traciła nadziei. Uczelnia poszła jej na rękę - przełożyła termin najpierw o pół roku, później o rok.
Ale rok później Aneta już nie myślała o studiach. Gdy się spotkałyśmy, opowiadała mi o książkach, które czyta, o modlitwie, którą odmawia, żeby przygotować się do dobrej śmierci. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Słowa więzły mi w gardle. Chciałam mówić: "Będzie dobrze. Wyzdrowiejesz !" A ona była tak pogodna w tym czekaniu na śmierć... Tak jasna, promienna...
Około pół roku później Aneta zmarła. I choć nie znam szczegółów jestem pewna, że była do tej śmierci dobrze przygotowana (o ile można się tak do końca przygotować). Nie potrzebne jej były do tego studia teologiczne, nie musiała się uczyć o Bogu, o wierze, o Kościele z książek. Ona poznała to wszystko sercem... a swoim życiem zdała egzamin celująco...

Gdy myślę o niej, uświadamiam sobie jak ważna jest pamięć o tym, czekającym nas wszystkich, przejściu. Staram się uczyć od niej tej gotowości, pogodnej akceptacji (nie mylić z rezygnacją !). Uczę się pamiętania o śmierci i przygotowywania na nią... poprzez pracę nad sobą i modlitwę... i zawierzenie, że wszystko co nas spotyka ma swój sens i cel... w Bogu...

---

Oni wszyscy uczą mnie życia... uczą mnie życia z chorobą... dobrego jej wykorzystania...

Dziękuję Bogu za to, że postawił ich na mojej drodze życia. Wiem, że miał w tym swój cel...
Mam nadzieję, że okażę się pojętną uczennicą...




niedziela, 2 listopada 2003

Dzisiejsza noc

Jest czas niemożności wielkiej i obojętności strasznej...
gdy pragnień już nie ma...
i słów wielkich...

tylko serce łka cicho:
Zmiłuj się, Panie, nade mną...

i czeka...

sobota, 1 listopada 2003

Świętość...

"Święci nie przemijają. Święci żyją świętymi i pragną świętości. [...] Trwajcie mocno przy Chrystusie, aby On trwał w was. Nie pozwólcie, aby w waszych sercach zagasło światło Jego świętości. Niech blask tego światła kształtuje przyszłe pokolenia świętych. Nie lękajcie się chcieć świętości, nie lękajcie się być świętymi. Uczyńcie nowe tysiąclecie erą ludzi świętych. Dzisiejszy świat potrzebuje świętości chrześcijan, którzy w zwyczajnych warunkach życia rodzinnego i zawodowego podejmują swoje codzienne obowiązki; którzy pragnąc spełniać wolę Stwórcy i na co dzień służyć ludziom, dają odpowiedź na Jego przedwieczną miłość [...]. Święci nie przemijają. Święci wołają o świętość..." 

/ Jan Paweł II /


Chcę być święta...
Chcę być Twoja...

Panie, bądź świętością we mnie...