wtorek, 24 lutego 2004

Wielki Post

nadszedł czas wprowadzania słowa w czyn

tyle tu czasem słów o milczeniu, umartwieniu, zjednoczeniu

trzeba mi oddalić się od zgiełku

by spotkanie ze Słowem wydało owoc uzdrowienia

by Słowo w ciszy wybrzmiało całą swą Mocą
i nauczyło Milczenia

by bólem wyrzeczenia nauczyło czym jest umieranie
by narodzić się na nowo

by Miłością zakwitło Drzewo Krzyża
na którym dokonuje się zjednoczenie


Niech czas Wielkiego Postu będzie dla Was wszystkich czasem wzrastania,
Jego wzrastania w Was

"by On wzrastał, a ja się umniejszał" (J 3, 30)

Codzienny chleb

Przed kilkoma dniami miałam okazję przeglądać pewną pracę doktorską (oczekującą jeszcze na obronę). Jej temat: "Misterium cierpienia według Jana Pawła II".
Oto fragment, który szczególnie zwrócił moją uwagę:

Cierpienie jest tym wspólnym światem przeżyć, gdzie spotykają się wszyscy: wielcy i mali, biedni i bogaci, wierzący i niewierzący, panujący i poddani.

Według Jana Pawła II ten "codzienny chleb", jakim jest cierpienie, to taki obszar wobec którego nikt nie może powiedzieć, że sięgnął jego kresu.

poniedziałek, 23 lutego 2004

Dies Domini

Moja wczorajsza Niedziela była pracowita... niestety...
Zbliża się dzień spotkania z promotorem i wypadałoby oddać mu kolejny rozdział pracy... a tu ile za mną, tyle przede mną...
Nie jestem w tym bez winy... dobrze o tym wiem, że mogłam lepiej gospodarować czasem...
A teraz ucierpiało na tym moje świętowanie Niedzieli.

W domu zostałam wychowana w świadomości, że Niedziela to Dzień Świąteczny...
Niedziela w moim domu zawsze była dniem poświęconym w szczególny sposób Bogu i Rodzinie.
Była zawsze wspólna Eucharystia, wspólnie spędzany czas...
Tego dnia w moim domu się nie pracuje. Nie ma mowy o jakimkolwiek sprzątaniu, praniu... Nawet rzeczy wyprane wcześniej znikają przed Niedzielą z balkonu. Nigdy nie było żadnego robienia zakupów, wynoszenia śmieci... Babcia zawsze skrupulatnie przestrzegała, by w tym dniu nie były w ruchu nożyczki, druty, igła z nitką...

Czas mojego bycia we wspólnocie, jeszcze pogłębił moje przeżywanie Niedzieli jako Dnia Pańskiego. Bardzo przyczyniła się do tego Siostra, która założyła naszą wspólnotę i umiała nam pokazać, co jest w życiu ważne.
Ona nauczyła nas, by między innymi swoim strojem podkreślać szczególność tego Dnia. Było to na tyle widoczne w naszej miejscowości, że zagościliśmy nawet na łamach lokalnej prasy. :D
W artykule można było przeczytać o grupie młodych osób zaangażowanych w życie Kościoła. Dziewczęta w spódnicach i białych bluzkach, chłopcy w garniturach, z gitarami na których widniała charakterystyczna chrześcijańska "rybka".
Już przez sam fakt odświętnego stroju stawaliśmy się znakiem.

Każdego Niedzielnego Poranka można nas było zobaczyć podążających w stronę kościoła. Spotykaliśmy się tam na około godzinę przed Eucharystią - na próbie śpiewu. Jednak nie była to tylko próba. Ten czas był już dla nas Świętem, Świętem Wspólnoty.
Przed wyjściem na Eucharystię modliliśmy się by nasz śpiew nie był na naszą chwałę, ale jedynie na chwałę Pana. Modliliśmy się za Kapłana, który będzie przewodniczył Najświętszej Ofierze, modliliśmy się za służbę ołtarza i za wszystkich, którzy wraz z nami zgromadzą się w świątyni na Uczcie. Te Msze Św. dawały nam naprawdę doświadczenie tego, że jesteśmy Kościołem... : )

Długie były nasze powroty do domu, z "przystankami" pod kolejnymi blokami osób ze wspólnoty - roześmiani, radośni, w jedności płynącej z Eucharystii. Rozchodziliśmy się do domów, by świętować Niedzielę w Rodzinach... choć różnie to w różnych domach bywało...
Wieczorami w miarę możliwości spotykaliśmy się znowu - w salce katechetycznej, u mnie w domu, u innych osób...
To były wspaniałe godziny... czytaliśmy książki, śpiewaliśmy, dzieliliśmy się wiarą, życiem z Bogiem...
Był czas na czytanie Pisma Św., modlitwę, bycie razem - we wspólnocie...
Nie było czasu, a raczej szkoda było czasu, na przesiadywanie przed TV, komputerem... Nie było czasu na nudę...

Wszyscy chodziliśmy wtedy do szkoły, byli wśród nas maturzyści, studenci... ale wszyscy staraliśmy się o to, by zadania domowe były zrobione przed Niedzielą... I nie chodziło jedynie o to, żeby był czas na spotkanie się z przyjaciółmi... Motywacja była głębsza... Tak myślę... tak było w moim przypadku i tak wynikało z rozmów z innymi osobami... Chcieliśmy całym swoim dniem uczcić Dzień Pański.

Mając to wszystko w pamięci, mocno odczułam wczoraj to, że dużą część dnia spędziłam przed komputerem - nad pracą...
Nie ma już tamtej wspólnoty, nie ma scholi, w której śpiewałam, nie ma długich powrotów z kościoła i wieczornych spotkań...

Ale Niedziela pozostała Niedzielą, Dniem Pańskim.
Ode mnie zależy jak Ją będę przeżywać...

niedziela, 22 lutego 2004

Niedziela

"Niedziela to dzień zmartwychwstania, to dzień chrześcijan, to nasz dzień" 

/ św. Hieronim /


Czym dla mnie jest Niedziela ? Czy naprawdę jest Dniem Pańskim ? Dniem należącym do Chrystusa ?
Jakie miejsce daję Niedzieli w moim sercu, w moim życiu ? Czym ten Dzień różni sie dla mnie od innych dni tygodnia ?

Muszę się nad tym zastanowić...


"Dzień ten stanowi samo centrum chrześcijańskiego życia. Jeśli od początku pontyfikatu niestrudzenie powtarzam słowa: "Nie lękajcie się! Otwórzcie, na oścież otwórzcie drzwi Chrystusowi!", to dziś chciałbym z mocą wezwać wszystkich do ponownego odkrycia niedzieli: "Nie lękajcie się ofiarować waszego czasu Chrystusowi!" Tak, otwórzmy Chrystusowi nasz czas, aby On mógł go rozjaśnić i nadać mu kierunek. On jest Tym, który zna tajemnicę czasu i tajemnicę wieczności i ofiarowuje nam "swój dzień" jako zawsze nowy dar swojej miłości. Ponowne odkrycie sensu tego "dnia" jest łaską, o którą należy prosić nie tylko po to, aby wypełniać w życiu nakazy wiary, ale także by dać konkretną odpowiedź na prawdziwe i głębokie pragnienia każdego człowieka. Czas ofiarowany Chrystusowi nigdy nie jest czasem straconym, ale raczej czasem, który zyskujemy, aby nadać głęboko ludzki charakter naszym relacjom z innymi i naszemu życiu."

czwartek, 19 lutego 2004

W każdym położeniu...

w każdym położeniu dziękujcie...

noc... ból... żadna pozycja nie przynosi ulgi... trochę na klęcząco, trochę na leżąco... spacer po pogrążonym w mroku pokoju...
Modlitwa bez słów... bo słów brak... mija godzina za godziną...
Nie uciekać... w marzenia o lepszym dniu, lepszej nocy... nie uciekać we wspomnienia... w wyobrażenia...
Wytrwać... wymilczeć w sobie ten czas... wyboleć ból... w zjednoczeniu... w ciszy... sam na sam... z Tobą...

nieustannie się módlcie...

zapalam światło... biorę kartkę, pióro... słowa płyną same.... owoc tych godzin bez słów... słowa o Miłości... Tej Największej...
o tym, że tu i teraz trzeba żyć... że tam gdzie miłość tam jest mój Karmel... że to jest Droga... Jedyna Droga... że Ty jesteś Drogą...

taka jest bowiem wola Boża względem was...

ranek... miała być pobudka o 4.00... nie ma pobudki, bo snu nie było... ale nie jest źle...
jechać na zajęcia ? jechać... będzie dobrze... przecież z Tobą będę... Ty ze mną jesteś... zawsze...

w każdym położeniu dziękujcie...

pociąg, tramwaj... brak wolnych miejsc... tłok .... pośpiech...
cel - Katedra...
pragnienie - Sakrament Pojednania... Eucharystia...

nieustannie się módlcie...

Katedra... kratki konfesjonału... kilka słów... o tym by szukać Dobra, wybierać Dobro, czynić Dobro... w każdym dniu... w każdej chwili...
rozgrzeszenie i pokój serca... i radość, że jednak przyjechałam tu...
Eucharystia... dziękczynienie za minioną noc, za podróż, za kolejny dzień...
Komunia z Tobą... zjednoczenie...
cisza Katedry... cisza serca...
Obecność...

taka jest bowiem wola Boża względem was....

spotkania...
pierwsze... wiadomość... nasz były wykładowca jest ciężko chory, bardzo ciężko... smutne... westchnienie serca...
kolejne... z kolegą... zmarła jego mama... parę słów... milczenie... współodczuwanie... nie uciekać przed tym... być... po prostu być z drugim człowiekiem... gdy słów brakuje... gdy ważniejsza jest obecność...

rozmowy...
z panią w czytelni... z panem w bibliotece... z panią w dziekanacie... z panią na ksero...
kilka słów... uśmiech... zainteresowanie... tak niewiele trzeba... i uśmiech podarowany wraca pomnożony wielokrotnie...
dzień życzliwości doświadczanej na każdym kroku...

w każdym położeniu dziękujcie...

wykłady... te ciekawsze i te mniej ciekawe...
rozmowy z kolegami i koleżankami... żarty, śmiechy... uśmiechy...
chwile lepsze i gorsze... łatwiejsze i trudniejsze...
i wewnętrzne poczucie bycia z Tobą... wciąż w komunii... w ciszy i w gwarze...
bez koncentrowania na sobie... bez mówienia o sobie...
bycie razem... wspólnota...

nieustannie się módlcie...

powrót do domu... zmęczenie... tramwaj... koszmarny tłok... ludzka obojętność, gdy wejść nie mogę... gdy nie mam się czego uchwycić...
mały skrawek miejsca na ostatnim schodku... i kolejne siniaki...
obojętność ludzi... łzy napływające do oczu... chciałoby się poużalać nad sobą....
i jedna myśl, jeden obraz: Twoje upadki na Drodze Krzyżowej... upadać wraz z Tobą... przyjąć każdą chwilę i dostrzec w niej dobro...
nie uciekać w bunt, rozgoryczenie, żal... nie użalać się nad sobą... ofiarować...

taka jest bowiem wola Boża względem was...

dom... odpoczynek... lęk przed kolejną nocą...
i rozmowy.... wirtualne, a tak realne...
"mów mi o krzyżu"... "zaufanie i tylko zaufanie... człowiek swoją Golgotę musi przeżyć w samotności... Chrystus też był sam... opuszczony... nawet oczy matki nie dawały ukojenia... nic..."
sam na sam z Tobą... w trwodze Ogrójca... wytrwać... nie uciekać... nie przespać w sobie... tak przeżyć każdą chwilę by zrodziła dobro...

w każdym położeniu dziękujcie...

noc... wielkie zmęczenie... silniejsze niż ból...
i łaska snu... odpoczynku...
zaufanie i tylko zaufanie prowadzi nas do Miłości...
zaufanie...

nieustannie się módlcie...

tak przeżyć każdą chwilę by zrodziła dobro... w zjednoczeniu z Tobą... w zaufaniu...

taka jest bowiem wola Boża względem was...




wtorek, 17 lutego 2004

Życie jest darem...

M. poznałam 10 lat temu. Miałyśmy tyle samo lat i leżałyśmy na jednej sali szpitalnej. Czekałyśmy na taką samą operację (dla wtajemniczonych - Ilizarow). Tyle tylko, że ja i inne koleżanki z sali musiałyśmy ją mieć. A Ona... Ona się uparła. Uważała, że jest za niska... że 160 cm wzrostu to za mało. Te argumenty absurdalnie brzmiały przy E., naszej koleżance z sali. E. z powodu karłowatości miała problemy z wchodzeniem po schodach, a nawet z uczesaniem się...
Ale do M. te argumenty nie trafiały. Płakała, krzyczała, groziła że się zabije... Ona musiała być w każdym calu perfekcyjna. Zbyt jasną cerę przyciemniała samoopalaczem, kolor oczu zmieniała przy pomocy soczewek, włosy mogła przefarbować, a wzrost... Wzrost mogła osiągnąć tylko za pomocą operacji...
Do dziś nie wiem jak to było możliwe... ale ta operacja doszła do skutku !

No i leżałam z nią na jednej sali. Każdego dnia patrzyłam na nią i nie potrafiłam zrozumieć ! Słuchałam jej wrzasków podczas ćwiczeń i zmianach opatrunków... i aż mnie skręcało.
Raz odwiedziła ją babcia. Widząc cierpienie wnuczki, tak się przejęła, że dostała zawału. Zmarła. A mama, żeby pocieszyć M. kupiła jej samochód... I M. już się nie smuciła.

Kiedyś wygadała się, że w jej szkole uczy się dziewczyna, która potrzebowałaby takiej samej operacji. Ale przecież ona nie mogła jej powiedzieć o istnieniu tego szpitala, tej metody ! Przecież nikt nie wiedział, że ona tu leży. Oficjalna wersja mówiła o tym, że jest w sanatorium z powodu astmy... Nikt nie mógł się dowiedzieć o operacji.

Patrzyłam na nią wtedy i myślałam: "Głupia !!!'
Dziś myślę, że była bardzo nieszczęśliwa. Wychowana w świecie, w którym wszystko musi być zgodne z trendem w modzie. Super wygląd, modne ciuchy, idealny wzrost...
Nikt jej chyba nigdy nie powiedział, że jest kochana tak po prostu - za to że jest... a nie za to jak wygląda i jak się ubiera.

Wiem, że cała ta historia brzmi nieprawdopodobnie. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, pewnie bym nie uwierzyła...
Ale ja naprawdę przez prawie rok mieszkałam z M. w jednej sali....

Wokół nas mnóstwo jest ludzi, którzy wciąż patrzą w lustro, zastanawiając się co trzeba naprawić... co jest brzydkie, krzywe... czego jest za dużo, a czego za mało... Dzisiejszy świat tak bardzo skupia się na tym co zewnętrzne...

A Bóg... Bóg kocha nas bez względu na to wszystko... Bóg powołał nas do istnienia z miłości i dla miłości...
A my możemy odpowiedzieć na tę Miłość tylko miłością... miłością Boga i miłością bliźniego... A żeby pokochać kogoś, trzeba najpierw pokochać siebie... przyjąć własne życie jako dar... obyśmy wszyscy tak umieli je przyjmować...

niedziela, 15 lutego 2004

Rozmowa

A: Nie mogłam dziś pójść na Eucharystię...
Sz: źle się czujesz ?
A: tak...
Sz: wiesz co było dziś w Liturgii Słowa?
A: nie...
Sz: To przeczytaj sobie...

Ewangelia z 13 lutego:

Znowu opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu. Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: "Effatha", to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. [Jezus] przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: "Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę". (Mk 7,31-37)


Sz: Kiedy zaczyna się Wielki Post ?
A: 25 lutego


Sz: Przeczytałaś ?
A: yhm
Sz: Jezus oddziela chorego od tłumu, aby go uzdrowić...
A: tak...
Sz: trzeba nam oddalić się od zgiełku...

...


Szymon, dobrze że jesteś. 




środa, 11 lutego 2004

Dzień Chorego

"W śmierci i zmartwychwstaniu Odkupiciela ludzkie cierpienie znajduje swój najgłębszy sens i zbawczą wartość. Całe brzemię ludzkich udręk i cierpień zawarte jest w tej tajemnicy Boga, który przyjmując naszą ludzką naturę tak bardzo uniżył samego siebie, że stał się «grzechem dla nas» (por. 2 Kor 5, 21). Na Golgocie wziął na swoje barki ciężar win wszystkich ludzi i w poczuciu opuszczenia wołał do Ojca: «Czemuś Mnie opuścił?» (Mt 27, 46)."



Choroba... to rzeczywistość obecna w moim życiu od zawsze... W jakiś sposób zrośnięta ze mną, mnie stanowiąca... Urodziłam się chora i choroba nigdy nie dała mi "urlopu". Bycie chorą w jakiś sposób stało się dla mnie tak samo naturalne, jak noszenie okularów (które noszę od czwartego roku życia). Tyle że okulary w dużo mniejszym stopniu wyznaczają sposób mojego życia, ograniczają mnie o wiele mniej niż chore nogi lub kręgosłup...

Kiedyś koleżanka powiedziała mi, że chyba osobom chorym od urodzenia jest łatwiej - nie wiedzą co tracą. Nie zgadzam się. Może gdybym żyła w całkowitej izolacji, to nie wiedziałabym, co tracę. Nie wiedziałabym o tym co, inni mogą robić, a ja nie. Ale ja widzę ludzi wokół, widzę jak wygląda życie moich rówieśników. To, że nigdy nie mogłam biegać, to nie znaczy, że nie widzę jak robią to inni...

W sytuacji choroby nie ma żadnego "lepiej". Cierpienie jest cierpieniem. I nie jest tu ważne czy dotyka człowieka od urodzenia, czy też przychodzi później - w młodości, w wieku dojrzałym, w starości. Zawsze jest trudne do przyjęcia. Zawsze prowadzi do poczucia izolacji, bycia innym.

W moim życiu choroba była od zawsze i początkowo nie stanowiła dla mnie większego problemu. Normalne było to, że długie miesiące spędzam w szpitalu, daleko od domu, że z Rodzicami widuję się raz w tygodniu... Tak samo miały dzieci, które były w szpitalu ze mną... Wszyscy mieliśmy operacje, zabiegi, rehabilitacje... Dzieci nosiły gorsety, aparaty ortopedyczne, leżały na wyciągach, dostawały kroplówki i łykały leki. To była norma, po prostu codzienność.

Tak naprawdę dopiero powroty do domu uświadamiały mi moją "inność". Nie mogłam chodzić do szkoły, a nauczyciele przychodzili do mnie. Nie mogłam wychodzić na podwórko i bawić się z rówieśnikami. Gdy wychodziłam na spacer z Rodzicami lub Babcią, dorośli i dzieci oglądali się za mną. Często słyszałam (i wciąż zdarza mi się słyszeć) głośne uwagi na mój temat. Świat dawał mi w dość bolesny sposób odczuć, że się różnię.

Rodzice mi tłumaczyli, że to nie jest ważne, że ludzie się gapią, bo nie rozumieją, bo mnie nie znają... Gdy byłam starsza, starali się ukazać mi ten głębszy wymiar cierpienia - cierpienia przeżywanego z Chrystusem. Różne były momenty - raz było łatwiej, raz trudniej. Czasem w głebi serca mówiłam: "Jezu, ofiaruję Ci to moje cierpienie". Innym razem buntowałam się. Często były we mnie słowa: "Nikt się mnie nie pytał, czy ja chcę być ta inna, wybrana ! Wybrana do cierpienia !!!"

Później był film o św. Franciszku, nawrócenie i pierwsze po długim czasie buntu - i chyba też pierwsze tak świadome - "fiat". Była wspólnota, Sakrament Bierzmowania, codzienna Eucharystia, rozważanie Słowa Bożego. I były pierwsze wspólnotowe rekolekcje w Gdańsku. I modlitwa, której nigdy nie zapomnę. Zapowiadała się tak normalnie - o ile mozna tak powiedzieć o modlitwie :)

Miała być krótka katecheza w ramach szkoły modlitwy i krótka modlitwa uwielbienia na zakończenie dnia. Jednak Pan Bóg zaplanował na ten wieczór zupełnie co innego. Krótka modlitwa trwała prawie do północy (czyli ok. 4 godziny). To były dla mnie bardzo ważne 4 godziny. To były godziny wewnętrznego zmagania, walka z własnym lękiem i swoim planem na życie... Jakoś nigdy wcześniej nie myślałam o dobrowolnym przyjęciu choroby... Owszem, przyjmowałam to, co Bóg mi dawał, akceptowałam ból, szpitale, operacje... Akceptowałam jako coś, na co i tak nie mam wpływu. Jako zło konieczne... i nieuniknione.

Wtedy, na tej modlitwie, po raz pierwszy powiedziałam: "Dziękuję Ci za to moje życie, za to że jest właśnie takie... dziękuję Ci za moją chorobę... chcę przyjąć tyle ile zdołam... ile zechcesz mi dać... chcę przeżywać ją w zjednoczeniu z Tobą..."

Wiele lat minęło od tamtej chwili. Był wspaniały czas wspólnoty, gdy nie czułam aż tak swojej inności. Byłam taka jak inni i jak inni uczestniczyłam w życiu parafii, w życiu wspólnoty. Później nadeszła matura i trudny czas podejmowania decyzji... i było sporo rozczarowań, gdy okazało się, że największe pragnienia mego serca nie mogą się ziścić - z powodu choroby. Mój świat znowu zawirował. Nie wiedziałam, co mam robić, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Poszłam na studia wciąż czekając i wierząc, że wszystko się odmieni. Że skoro Pan Bóg daje pragnienie, to da możliwość jego spełnienia. Dziś widzę, że problem polegał na tym, że ja z góry założyłam, jak to wszystko ma wyglądać. Długo trwało nim to zrozumiałam.

Skończyłam studia, a z powodów zdrowotnych wciąż nie mogę podjąć pracy. Kontynuuję studia. I nie wiem, czy zdrowie kiedykolwiek pozowli mi na wykorzystanie zdobytej wiedzy. Ale nie wybiegam myślą do tego, co będzie kiedyś tam. Uczę się żyć TU i TERAZ. Każego dnia poznając kolejny mały etap mojej drogi - taki by wykonać następny krok. Ofiarując te radosne chwile - gdy np. idę na Eucharystię, bo nogi nie bolą aż tak, gdy mogę pojechać na zajęcia... gdy dostaję maila, mogę porozmawiać z kimś na gg lub gdy czytam ciekawą książkę... Ofiarowując bezsenne noce, te dni gdy bardzo boli i gdy w sercu rodzi się lęk, że wózek inwalidzki coraz bliżej... Ofiarowując wszystko, co przynosi życie... Przeżywając wszystko z Tym, któremu zawierzyłam swoje życie. I modlę się. Proszę Boga o potrzebne siły, bym nigdy nie odwołała swojej decyzji. Bym w moim "tak" wytrwała do końca.

"Cierpienie, przyjmowane z wiarą, staje się jakby bramą wprowadzającą w tajemnicę odkupieńczego cierpienia Chrystusa. Takie cierpienie nie odbiera już pokoju i szczęścia, bo opromienia je blask zmartwychwstania."

/ Jan Paweł II, Orędzie na XII Światowy Dzień Chorego 2004 r /

poniedziałek, 9 lutego 2004

Cud życia

Klęczałam wczoraj w Kościele... przymknęłam oczy i trwałam w dziękczynieniu ...
Gdy otworzyłam oczy zobaczyłam, przechodzącą właśnie koło mnie kobietę z małym dzieckiem... dziewczynka dreptała radośnie koło swojej Mamy... uśmiechała się od ucha do ucha...
Dzięki temu, że klęczałam mogłam spojrzeć prosto w jej oczy... czyste, radosne spojrzenie... niewinne oczy dziecka... oczy w których odbijała się miłość Boga-Stwórcy i miłość Rodziców, którzy pewnego dnia otworzyli się na dar życia...

Zachwycić się pięknem stworzenia,
zobaczyć ten cud życia...
i poczuć w sercu pragnienie, by wziąć udział w tym cudzie...

Jakże wspaniałe jest bycie rodzicem...
także tym duchowym...
gdy w sercu rodzi się świadomość uczestnictwa w cudzie stworzenia, w cudzie przekazywania życia...
A właśnie wczoraj minął miesiąc mojej adopcji duchowej : )

Jakże dobry jest Bóg, który daje nam - słabym ludziom - udział w tej tajemnicy... w tajemnicy życia...


Jarku, dziękuję za wczorajszą rozmowę. :) 

niedziela, 8 lutego 2004

"Jeżeli chcesz Mnie naśladować..."

"On, gdy dobrowolnie wydał się na Mękę..."

przed kilkoma dniami podczas Eucharystii bardzo mocno usłyszałam te słowa...
d o b r o w o l n i e ...
dobrowolnie... na Mękę...

te słowa wciąż dźwięczą mi w uszach, wciąż na nowo wybrzmiewają w sercu...
dobrowolnie wydać się na mękę...
Jezus tak właśnie uczynił...

tak mnie skrusz, tak mnie złam, tak mnie wypal, Panie,
byś został tylko TY...

piątek, 6 lutego 2004

***

Zamknąłeś mnie Panie
w ciasnej muszli Karmelu –
gdzie się wyrabia perły
z ziaren piasku,
gdzie śpiewa, gra ocean,
gdy przyłożyć ucho,
gdzie cisi tej ziemi –
w rytm Twojego Serca –
opływają światy.

Wszak nie dorosłam Panie
do Twoich sandałów –
z robaczkiem rozmawiasz
o Twych wielkich sprawach –
Bóg jest BOGIEM,
Trzeba Mu niewiele –
starczy zwykła muszelka
i ziarenko piasku.


/ s. Michaela OCD /

wszak nie dorosłam...



czwartek, 5 lutego 2004

Spotkania

Od ponad tygodnia mam okazję spotykać się z koleżankami i kolegami, którzy usłyszeli w swym sercu głos powołania do życia kapłańskiego lub zakonnego i którzy na nie odpowiedzieli, oddając się Bogu na wyłączność.
Zakonnice, zakonnicy, klerycy, księża - przyjeżdżają na kilka dni urlopu do rodzinnej miejscowości.
Znajomi ze SP lub LO, ze studiów, z parafii. Razem stawaliśmy wokół ołtarza podczas świątecznych i codziennych Eucharystii. Z niektórymi byłam w jednej wspólnocie. Wspólnie się modliliśmy, dzieliliśmy Słowem Bożym, jeździliśmy na rekolekcje. Razem wracaliśmy z Kościoła do domu, spędzając pod moim blokiem długie godziny. To były takie nasze "rozmowy pod klatką", które do dziś wspominamy z uśmiechem.

Dziś franciszkanki i franciszkanie, karmelitanki, salwatorianie, jadwiżanki, paulini, klaretyni, redemptoryści, księża diecezjalni, klerycy...

To dla mnie wielka radość widzieć ich zgromadzonych wokół ołtarza... każdego dnia ponawiających raz wyrażoną decyzję...
To wielka radość, ale i zadanie. Zadanie, by tracąc ich z oczu - gdy są na swoich placówkach, parafiach, w seminariach i domach zakonnych, na studiach lub na misjach - nie utracić o nich pamięci modlitewnej.
Otoczyć ich modlitwą... bo to, że nasze drogi w pewnym momencie się skrzyżowały, nie jest przypadkiem... i choć dziś z wieloma osobami nie mam szansy się spotkać, to wciąż pozostaje świadomość wspólnego Celu... i pamięć, że jesteśmy wspólnotą i potrzebujemy siebie nawzajem...

Każdy spotkany przez nas człowiek jest wezwaniem... wezwaniem do modlitwy. Modlitwa naprawdę ma wielką moc . Wciąż tego doświadczam. Także dzięki Wam. :)

poniedziałek, 2 lutego 2004

Ofiarowanie

A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe. (Rz 12,1-2)

Dziś przychodzi mi głównie ofiarować mój ból...
Wesprzyjcie mnie swoją modlitwą...

niedziela, 1 lutego 2004

Ile razy ?

"Dziś będziesz ze Mną w raju" (Łk 23,43)

Miłość Przebaczająca

oddaje życie, by dać życie

---

a ja ? ile razy ja mam przebaczać ?

spójrz na Krzyż... tam jest odpowiedź...


"...i odpuść nam nasze winy,
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom..."