środa, 11 lutego 2004

Dzień Chorego

"W śmierci i zmartwychwstaniu Odkupiciela ludzkie cierpienie znajduje swój najgłębszy sens i zbawczą wartość. Całe brzemię ludzkich udręk i cierpień zawarte jest w tej tajemnicy Boga, który przyjmując naszą ludzką naturę tak bardzo uniżył samego siebie, że stał się «grzechem dla nas» (por. 2 Kor 5, 21). Na Golgocie wziął na swoje barki ciężar win wszystkich ludzi i w poczuciu opuszczenia wołał do Ojca: «Czemuś Mnie opuścił?» (Mt 27, 46)."



Choroba... to rzeczywistość obecna w moim życiu od zawsze... W jakiś sposób zrośnięta ze mną, mnie stanowiąca... Urodziłam się chora i choroba nigdy nie dała mi "urlopu". Bycie chorą w jakiś sposób stało się dla mnie tak samo naturalne, jak noszenie okularów (które noszę od czwartego roku życia). Tyle że okulary w dużo mniejszym stopniu wyznaczają sposób mojego życia, ograniczają mnie o wiele mniej niż chore nogi lub kręgosłup...

Kiedyś koleżanka powiedziała mi, że chyba osobom chorym od urodzenia jest łatwiej - nie wiedzą co tracą. Nie zgadzam się. Może gdybym żyła w całkowitej izolacji, to nie wiedziałabym, co tracę. Nie wiedziałabym o tym co, inni mogą robić, a ja nie. Ale ja widzę ludzi wokół, widzę jak wygląda życie moich rówieśników. To, że nigdy nie mogłam biegać, to nie znaczy, że nie widzę jak robią to inni...

W sytuacji choroby nie ma żadnego "lepiej". Cierpienie jest cierpieniem. I nie jest tu ważne czy dotyka człowieka od urodzenia, czy też przychodzi później - w młodości, w wieku dojrzałym, w starości. Zawsze jest trudne do przyjęcia. Zawsze prowadzi do poczucia izolacji, bycia innym.

W moim życiu choroba była od zawsze i początkowo nie stanowiła dla mnie większego problemu. Normalne było to, że długie miesiące spędzam w szpitalu, daleko od domu, że z Rodzicami widuję się raz w tygodniu... Tak samo miały dzieci, które były w szpitalu ze mną... Wszyscy mieliśmy operacje, zabiegi, rehabilitacje... Dzieci nosiły gorsety, aparaty ortopedyczne, leżały na wyciągach, dostawały kroplówki i łykały leki. To była norma, po prostu codzienność.

Tak naprawdę dopiero powroty do domu uświadamiały mi moją "inność". Nie mogłam chodzić do szkoły, a nauczyciele przychodzili do mnie. Nie mogłam wychodzić na podwórko i bawić się z rówieśnikami. Gdy wychodziłam na spacer z Rodzicami lub Babcią, dorośli i dzieci oglądali się za mną. Często słyszałam (i wciąż zdarza mi się słyszeć) głośne uwagi na mój temat. Świat dawał mi w dość bolesny sposób odczuć, że się różnię.

Rodzice mi tłumaczyli, że to nie jest ważne, że ludzie się gapią, bo nie rozumieją, bo mnie nie znają... Gdy byłam starsza, starali się ukazać mi ten głębszy wymiar cierpienia - cierpienia przeżywanego z Chrystusem. Różne były momenty - raz było łatwiej, raz trudniej. Czasem w głebi serca mówiłam: "Jezu, ofiaruję Ci to moje cierpienie". Innym razem buntowałam się. Często były we mnie słowa: "Nikt się mnie nie pytał, czy ja chcę być ta inna, wybrana ! Wybrana do cierpienia !!!"

Później był film o św. Franciszku, nawrócenie i pierwsze po długim czasie buntu - i chyba też pierwsze tak świadome - "fiat". Była wspólnota, Sakrament Bierzmowania, codzienna Eucharystia, rozważanie Słowa Bożego. I były pierwsze wspólnotowe rekolekcje w Gdańsku. I modlitwa, której nigdy nie zapomnę. Zapowiadała się tak normalnie - o ile mozna tak powiedzieć o modlitwie :)

Miała być krótka katecheza w ramach szkoły modlitwy i krótka modlitwa uwielbienia na zakończenie dnia. Jednak Pan Bóg zaplanował na ten wieczór zupełnie co innego. Krótka modlitwa trwała prawie do północy (czyli ok. 4 godziny). To były dla mnie bardzo ważne 4 godziny. To były godziny wewnętrznego zmagania, walka z własnym lękiem i swoim planem na życie... Jakoś nigdy wcześniej nie myślałam o dobrowolnym przyjęciu choroby... Owszem, przyjmowałam to, co Bóg mi dawał, akceptowałam ból, szpitale, operacje... Akceptowałam jako coś, na co i tak nie mam wpływu. Jako zło konieczne... i nieuniknione.

Wtedy, na tej modlitwie, po raz pierwszy powiedziałam: "Dziękuję Ci za to moje życie, za to że jest właśnie takie... dziękuję Ci za moją chorobę... chcę przyjąć tyle ile zdołam... ile zechcesz mi dać... chcę przeżywać ją w zjednoczeniu z Tobą..."

Wiele lat minęło od tamtej chwili. Był wspaniały czas wspólnoty, gdy nie czułam aż tak swojej inności. Byłam taka jak inni i jak inni uczestniczyłam w życiu parafii, w życiu wspólnoty. Później nadeszła matura i trudny czas podejmowania decyzji... i było sporo rozczarowań, gdy okazało się, że największe pragnienia mego serca nie mogą się ziścić - z powodu choroby. Mój świat znowu zawirował. Nie wiedziałam, co mam robić, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Poszłam na studia wciąż czekając i wierząc, że wszystko się odmieni. Że skoro Pan Bóg daje pragnienie, to da możliwość jego spełnienia. Dziś widzę, że problem polegał na tym, że ja z góry założyłam, jak to wszystko ma wyglądać. Długo trwało nim to zrozumiałam.

Skończyłam studia, a z powodów zdrowotnych wciąż nie mogę podjąć pracy. Kontynuuję studia. I nie wiem, czy zdrowie kiedykolwiek pozowli mi na wykorzystanie zdobytej wiedzy. Ale nie wybiegam myślą do tego, co będzie kiedyś tam. Uczę się żyć TU i TERAZ. Każego dnia poznając kolejny mały etap mojej drogi - taki by wykonać następny krok. Ofiarując te radosne chwile - gdy np. idę na Eucharystię, bo nogi nie bolą aż tak, gdy mogę pojechać na zajęcia... gdy dostaję maila, mogę porozmawiać z kimś na gg lub gdy czytam ciekawą książkę... Ofiarowując bezsenne noce, te dni gdy bardzo boli i gdy w sercu rodzi się lęk, że wózek inwalidzki coraz bliżej... Ofiarowując wszystko, co przynosi życie... Przeżywając wszystko z Tym, któremu zawierzyłam swoje życie. I modlę się. Proszę Boga o potrzebne siły, bym nigdy nie odwołała swojej decyzji. Bym w moim "tak" wytrwała do końca.

"Cierpienie, przyjmowane z wiarą, staje się jakby bramą wprowadzającą w tajemnicę odkupieńczego cierpienia Chrystusa. Takie cierpienie nie odbiera już pokoju i szczęścia, bo opromienia je blask zmartwychwstania."

/ Jan Paweł II, Orędzie na XII Światowy Dzień Chorego 2004 r /

0 komentarze:

Prześlij komentarz