środa, 5 listopada 2003

Drogowskazy

W kilku ostatnich dniach dużo myślałam o osobach, które wywarły duży wpływ na moje życie, a które już odeszły...
Stały się dla mnie w pewnym stopniu nauczycielami życia... z ich lekcji wciąż czerpię... i pewnie długo czerpać będę... pewnie już zawsze...

HELENA
Była moją katechetką.
Z racji indywidualnego nauczania przez wiele lat nauczyciele przychodzili do mnie. Tylko nikt nie uwzględnił w moim planie katechezy. Do Pierwszej Komunii Św. przystąpiłam w szpitalu. Później, jak już byłam w domu, moją edukacją religijną zajmowali się "tylko" Rodzice i Babcia. Aż do czasu, gdy dowiedziała się o mnie właśnie Helena. To ona zadeklarowała, że bez żadnego wynagrodzenia, będzie do mnie przychodzić. Może nie byłoby to aż tak zaskakujące, gdyby nie fakt, że była osobą niepełnosprawną i poruszała się z dużymi trudnościami (chodziła tylko dzięki protezom, przy pomocy kul). Tak więc raz na dwa tygodnie wspinała się na moje pierwsze piętro - bez względu na to czy wiosna, czy zima.
Uczyła mnie przez dwa lata (7-8 klasa), przygotowała mnie do Sakramentu Bierzmowania. Nasze spotkania były specyficzne. Nie było przekazywania suchej wiedzy. Po prostu rozmawiałyśmy, dzieliłyśmy się Słowem Bożym. Helena podsuwała mi ciekawe książki. I co dziwne nigdy nie rozmawiałyśmy o cierpieniu, chorobie, bólu. Dwie niepełnosprawne osoby...
Wogóle nie pamiętam by ona kiedykolwiek się skarżyła. Zawsze pogodna, uśmiechnieta. Każdego dnia można było spotkać ją w drodze do Kościoła. Szła na katechezę, na Mszę Św., na spotkanie wspólnoty, którą sama założyła i która istnieje (choć w zmienionej formie) już ok. 15 lat.
Pewnego dnia, w drodze do Kościoła pośliznęła się i wywróciła. Dostała krwotoku. Później okazało się, że w miejscu rany powstały komórki rakowe. Przerzuty. O wszystkim dowiedziałam się w szpitalu, w którym leżałam po operacji. W podobnym czasie stałyśmy na progu wieczności... Ja wróciłam, ona odeszła...
Później dowiedziałam się, że do końca była radosna, uśmiechnięta, bez słowa skargi. Dopytywała się o problemy znajomych, pamiętała o nich w modlitwie. Nie mówiła o sobie i swoim cierpieniu. Odeszła spokojna. Była gotowa.

Staram się uczyć od niej tej pogody ducha, uśmiechu i niepamiętania o sobie. Uczę się by walczyć, by nie poddawać się słabości i wciąż wytyczać sobie jakieś cele, zadania... Uczę się, by nie koncentrować uwagi innych na sobie i swoich troskach. Wciąż kiepsko mi to wychodzi, ale staram się...

KSIĄDZ ANTONI
Trafił do naszej parafii jako rezydent. Gdyby nie zaproszenie naszego proboszcza, musiałby - z racji problemów zdrowotnych - trafić do Domu Księży Emerytów.
Już jako młody ksiądz miał poważny wypadek. Bardzo w nim ucierpiał i skutki tego wypadku odczuwał już przez całe życie. Później doszła cukrzyca, choroba serca. Gdy trafił do naszej parafii, był jeszcze dość sprawny. Udzielał się jak mógł w życiu parafii. Udzielał sakramentów, głosił kazania, spotykał się z ludźmi służąc im swoją modlitwą i dobrym słowem.
Z roku na rok było gorzej. Cukrzyca spowodowała u niego kłopoty ze wzrokiem. Wystąpiło u niego typowe schorzenie - tzw. "stopa cukrzyka". Cierpiał bardzo, ale największym bólem było dla niego to, że nie mógł już służyć ludziom jak dawniej. Starał się walczyć.
Rozpoznawał nas po głosie, dotykał naszych twarzy... tak się cieszył, gdy ktoś do niego przychodził...
Pamiętam jak kuśtykał do ołtarza prowadzony pod rękę przez lektora... jak starał się, choć nie mógł już praktycznie nic przeczytać z Mszału...
Po 10 latach pobytu w naszej parafii postanowił pójść do Domu Księży Emerytów. Wiedział, że w parafii już dużo nie pomoże... nie chciał być ciężarem.
W Domu Księży Emerytów też służył. Gościł każdego z radością, zawsze chciał czymś ugościć, poczęstować. Służył swoim czasem, uwagą... modlitwą... Sakramentem Pojednania... Choć nie widział oczami, widział nas i nasze problemy sercem. Starał się robić, to co mógł.
Ostatni raz widziałm go w dniu, w którym broniłam magisterium. Poszłam do niego wraz z Rodzicami, żeby opowiedzieć o wszystkim, pochwalić się. Był taki podekscytowany, radosny. Żartował, opowiadał dowcipy. Zapraszał nas znowu.... Nie zdążyliśmy już go odwiedzić po raz kolejny... Zmarł niedługo później... Nagły zawał, bardzo rozległy... Nie było szans, by go uratować...

Czego się uczę od niego ? Tego, by się nie poddawać zniechęceniu... by pomimo poczucia bezużyteczności, starać się służyć ludziom - jak tylko można...

ANETA
Poznałam ją na studiach, mieszkałyśmy razem. Pewnego dnia, widząc jej niezorientowanie w temacie, zapytałam dlaczego zdecydowała się studiować teologię. Nigdy nie zapomnę jej odpowiedzi: "Bo chciałam podziękować Bogu za to, że wyzdrowiałam". Wtedy dowiedziałam się, że w szkole podstawowej zachorowała na raka kości. Przeszła chemię, miała operację. Choroba pozostawiła na niej swój ślad. Miała porażoną rękę, kłopoty z koncentracją, nauka przychodziła jej z trudem. Ale była zdrowa i za to chciała Bogu podziękować swoimi studiami.
Niestety nie wszystko szło tak łatwo, jakby mogło się wydawać. Aneta nie mogła przyswoić materiału, zarywała noce, piła kawę litrami, a tabletki przeciwbólowe łykała garściami. Moje argumenty do niej nie trafiały. Złościła się na mnie i szła do książek.
I stało się. Po kilku miesiącach nastąpił nawrót choroby. Nie mówię, że to przez studia. Ale wycieńczenie organizmu, stres też zrobiły swoje. Aneta nie podeszła do żadnego egzaminu w sesji zimowej, bo była już w szpitalu. Wciąż jednak nie traciła nadziei. Uczelnia poszła jej na rękę - przełożyła termin najpierw o pół roku, później o rok.
Ale rok później Aneta już nie myślała o studiach. Gdy się spotkałyśmy, opowiadała mi o książkach, które czyta, o modlitwie, którą odmawia, żeby przygotować się do dobrej śmierci. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Słowa więzły mi w gardle. Chciałam mówić: "Będzie dobrze. Wyzdrowiejesz !" A ona była tak pogodna w tym czekaniu na śmierć... Tak jasna, promienna...
Około pół roku później Aneta zmarła. I choć nie znam szczegółów jestem pewna, że była do tej śmierci dobrze przygotowana (o ile można się tak do końca przygotować). Nie potrzebne jej były do tego studia teologiczne, nie musiała się uczyć o Bogu, o wierze, o Kościele z książek. Ona poznała to wszystko sercem... a swoim życiem zdała egzamin celująco...

Gdy myślę o niej, uświadamiam sobie jak ważna jest pamięć o tym, czekającym nas wszystkich, przejściu. Staram się uczyć od niej tej gotowości, pogodnej akceptacji (nie mylić z rezygnacją !). Uczę się pamiętania o śmierci i przygotowywania na nią... poprzez pracę nad sobą i modlitwę... i zawierzenie, że wszystko co nas spotyka ma swój sens i cel... w Bogu...

---

Oni wszyscy uczą mnie życia... uczą mnie życia z chorobą... dobrego jej wykorzystania...

Dziękuję Bogu za to, że postawił ich na mojej drodze życia. Wiem, że miał w tym swój cel...
Mam nadzieję, że okażę się pojętną uczennicą...




0 komentarze:

Prześlij komentarz